wtorek, 29 grudnia 2009
Zupa Jankiela
Dzisiaj będzie kulinarnie. Poniżej przepis na obiecaną już kilku osobom zupę Jankiela - karczmarza z Berdyczowa. Grunt to dobra, marketingowa nazwa, o co zadbały żydowskie restauracje na krakowskim Kazimierzu. W konsystencji gulaszowa, niezwykłości dodaje jej krzyżówka smaków: kwaśnego (dżem) i słodkiego (cynamon, papryka). Niech Was dżem ten nie przeraża! :) To naprawdę działa: pachnie, smakuje i rozgrzewa. Wielokrotnie sprawdzone.
Składniki:
- 1 kg mięsa wołowego
- 1 kg marchewki
- 200 g pietruszki
- 200 g selera
- 200 g ziemniaków
- 100 g cebuli
- 1 główka czosnku
- słoik dżemu z czarnej porzeczki
- 1 łyżka stołowa cynamonu
- 1 łyżka stołowa mielonego imbiru
- 1 łyżka stołowa majeranku
- 4 łyżki stołowe papryki słodkiej
- 4 liście laurowe
- kilka ziaren ziela angielskiego
- sól, pieprz
Przepis:
Mięso pokroić w kostkę, podsmażyć na oliwie z oliwek, dodać pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek, ziele angielskie i liść laurowy. Smażyć około 20 minut. Dodać warzywa pokrojone w kostkę (oprócz ziemniaków), zalać wodą. Dodać sól, pieprz i paprykę. Gotować aż warzywa i mięso będą miękkie. Dodać ziemniaki pokrojone w kostkę, dżem i resztę przypraw. Pod koniec gotowania dodać majeranek.
Zupa jak żydowski los...
niedziela, 27 grudnia 2009
"Mam tak samo jak Wy..."
Parafrazując Czesława Niemena chcę jeszcze na moment zatrzymać magię Świąt, podzielić się z Wami moją radością z tych wyjątkowych dni miłości, bliskości, ciepła i wypoczynku. Ich klimat najlepiej odda garść zdjęć Piotra - dokumentalisty.
Czas na kilka tytułowych podobieństw...
Kanapa jak u Magody :)
Świecznik jak u Olli :)
Piesek jak u Ori :) Taką biszkoptową (i słodką) Astuszkę kiedyś miałam.
Takie ozdoby udało nam się - wspólnie z Piotrem - wykonać od A do Z własnoręcznie (poza tkaniem płótna:) Powstały z inspiracji wielu wspaniałych blogów wielu utalentowanych Dziewczyn. Dziękuję Wam - za pomysły i to, że uwierzyłam, że też potrafię (przynajmniej co nieco:)
Z ozdób j.w. powstały takie oto zestawy upominkowe, wręczone tuż przed Świętami miłym sercu osobom.
Ja także otrzymałam prezent, który w dodatku był 100% niespodzianką! W przeddzień Wigilii odebrałam z poczty paczuszkę. W pudełku był pięknie otulony czajniczek Mi. To przedmiot z rodzinną historią w tle, pięknie opowiedzianą przez Kasię ino-ino.
Nowym osobom, które podzieliły się ze mną na blogu swoimi refleksjami, uwagami, emocjami - serdecznie dziękuję. Pofrunęły już do nich rymowanki :) Zapraszam do "domów" Gości Bobe Majse.
Jaga
Nadim 1
Nadim 2
Asiula
Kankanka
Ori
Pasjonatka
Minimysz
Edeszka
Ushii
Sara
Aploch
Lady Aga
Barbaratoja
Cóż mogę powiedzieć na koniec... a może lepiej zaśpiewać?
Hava nagila, hava nagila,
Hava nagila, venismecha.
Hava neranena, hava neranena,
Hava neranena, venismecha.
Radujmy się, radujmy się,
Radujmy się i cieszmy.
Śpiewajmy, śpiewajmy,
Śpiewajmy i cieszmy się.
Po hebrajsku i polsku oczywiście.
piątek, 25 grudnia 2009
Prezent
Wśród wielu, naprawdę wielu prezentów, pod choinką znalazłam jeden wyjątkowy - wizytówki mojego bloga. Nie były i były zaskoczeniem. Już wyjaśniam.
Pomysł powstał w mojej głowie. Wizytówki mają firmy, restauracje, fundacje, dlaczego nie miałby mieć ich również blog? Wspominając komuś o Bobe Majse o ileż milej wręczyć wizytówkę z adresem bloga, niż zapisywać go na przysłowiowym kolanie, skrawku papieru w pośpiechu wygrzebywanym z torebki, lub kawiarnianej serwetce. Od pomysłu do projektu. Od razu wiedziałam, że papier musi mieć poprzeczne prążki, a elementem graficznym będzie Gwiazda Dawida - mój ukochany judaistyczny motyw. Wybrałam wzór gwiazdy, dookreśliłam dane, które powinny znaleźć się na wizytówce. Trochę trwało, zanim zdołałam wszystko rozmieścić na wyciętym naprędce kartoniku. Aluzyjnie nawiązałam do pisma hebrajskiego - dane zostały wyrównane do strony prawej (w języku hebrajskim słowa są pisane od prawej do lewej).
Pozostało wizytówki zamówić. Zrobiłam to u Gwiazdora (mój mąż Piotr pochodzi z Wielkopolski;) W intrygującej czarnej kopercie z dwoma serduszkami odkryłam... kilka wizytówek bloga. Przy zachowanym schemacie j.w. Piotr eksperymentował z kolorem i gabarytami gwiazdy. Jest bardzo izraelska opcja niebieska, elegancka szara i brązowa jak prawdziwe Bobe Majse. Mogę wybrać tę, która najbardziej mi odpowiada, a ponieważ wybór jest trudny (i ta wabi, i ta nęci) - mogę zdecydować się na kilka, a Piotr przygotuje dowolną ilość egzemplarzy. Tak, tak, to mój niezwykły mąż wyczarował to wszystko, choć podziwiając profesjonalne wykonanie (w tym równiutkie przycięcie) wizytówek byłam przekonana, że pod choinkę trafiły prosto z drukarni.
A Wy myślałyście / myśleliście o stworzeniu wizytówek swoich blogów? Może ktoś pójdzie w ślady Bobe Majse? Zapraszam do zabawy :) Koniecznie dajcie znać.
czwartek, 24 grudnia 2009
piątek, 18 grudnia 2009
Jasno, tłusto, radośnie
Tak najkrócej można scharakteryzować Chanukę.
Jasno.
Zapalanie świateł to główny rytuał tego ośmiodniowego święta, które rozpoczyna się 25 dnia miesiąca kislew (nasz listopad / grudzień). Nie wywodzi się z tradycji biblijnej, zostało ustanowione na pamiątkę zwycięskiego powstania Judy Machabeusza, a mówiąc ściślej - na pamiątkę cudu, który miał miejsce w Świątyni Jerozolimskiej. W roku 165 p.n.e. okupujące Judeę wojska króla z syryjskiej dynastii Seleucydów - Antiocha IV Epifanesa zostały pokonane przez Żydów. Sprofanowana świątynia uległa oczyszczeniu: usunięto z niej posągi bogów greckich, których kult narzucił Żydom najeźdźca, odbudowany został ołtarz i odlana nowa, złota menora. By poświęcić świątynię (chanuka znaczy właśnie "poświęcenie") należało zapalić Bogu światło. Tymczasem znaleziono tylko jeden dzban oliwy z pieczęcią arcykapłańską. Wytłoczenie nowej koszernej miało potrwać osiem dni, Bóg uczynił jednak cud i oliwa z jednego dzbana wystarczyła na dni osiem. Dlatego lampka chanukowa ma osiem pojemniczków, a świecznik chanukowy osiem ramion. Dziewiąty to tzw. szames (pomocnik), od którego zapala się właściwe świece: pierwszego dnia jedną, drugiego dwie, trzeciego trzy itd., zawsze od lewej do prawej, najnowszą świeczkę zapalając jako pierwszą. Jest to zadanie dla najstarszego w rodzinie mężczyzny, któremu towarzyszą wszyscy domownicy. Światło chanukiji powinno służyć tylko Bogu, nie może więc oświetlać domu, nie można przy nim czytać, szyć itp. Lampki zapala się na minimum pół godziny, o zmierzchu, a w tym czasie odmawiane są modlitwy. Światło chanukowych świec powinno być widoczne, lampkę umieszcza się więc po lewej stronie zewnętrznych drzwi domu (na prawej framudze jest mezuza), lub na oknie - jak najbliżej ulicy, w ostateczności (np. w sytuacji zagrożenia: prześladowania, pogromy) - na stole.
Tłusto.
W czasie Chanuki spożywa się potrawy smażone na tłuszczu, dla upamiętnienia cudownie rozmnożonej oliwy w Świątyni Jerozolimskiej. Są to przede wszystkim latkes - placki ziemniaczane, racuchy i pączki. Rabin Mojżesz Isserles, zwany Remu, żyjący w XVI wieku wybitny kodyfikator prawa żydowskiego zalecał jadać także ser. Po zwycięstwie Machabeuszy w 165 r.p.n.e. w wolnej Judei bardzo popularne stały się opowieści o bohaterskich czynach z przeszłości. Wspominano mn. Judytę, która zwabiła dowódcę wojsk asyryjskich okupujących Betulię - Holofernesa, nakarmiła go serem, upoiła winem, a następnie skróciła o głowę. Zatknięta na murach obronnych miasta skutecznie odstraszyła najeźdźcę.
Radośnie.
Chanuka to święto radosne. Nie powinno się wtedy pracować, pościć, wygłaszać mów pogrzebowych. Dzieci otrzymują prezenty, zazwyczaj słodycze i drobne pieniądze. Obowiązuje jednak zasada, aby za każdą darowaną sumę można było coś kupić, chociażby bułkę. Dozwolony jest hazard: gra w kości, karty, loteryjkę. Dzieci kręcą tzw. bączkiem (w jid. drejdl). Na jego czterech ścianach widnieją hebrajskie litery: nun, gimel, he, szin i odnoszą się do motto Chanuki: "Nes gadol haja szam" (hebr. "Wielki cud zdarzył się tam"). W zależności od tego, która litera wypadnie, grający bierze całą pulę, nic nie daje i nic nie bierze, dokłada połowę stawki lub całą stawkę.
Można dopatrzeć się analogii pomiędzy cudownie podtrzymanym światłem w Świątyni Jerozolimskiej, a Światłem Tory "przechowanym" przez Żydów w czasach Wielkiej Diaspory (rozproszenia po świecie po utracie państwowości). Stało się to na przekór codziennym niesprzyjającym okolicznościom i jest cudem na miarę tego sprzed wieków.
Na ostatnie chwile w blasku wszystkich ośmiu świec życzę Wam
Chanuka Sameach!
Szczęśliwej Chanuki!
Nie mam tak pięknej chanukiji (właściwie to nie mam żadnej), a bardzo chciałam pokazać klasyczną lampkę tego typu. Na zdjęciu pochodzącym z albumu "Dawna sztuka żydowska w Polsce" I.Rejduch-Samkowej i J.Samka postawiłam świeczki, żeby choć ogień był prawdziwy :)
Natomiast latkes to już nie żadna mistyfikacja. Placki zrobił i sfotografował mój nieoceniony Piotr. Zjedliśmy wspólnie :)
wtorek, 15 grudnia 2009
Koncert
częste powroty
w progi dawnego domu
skrzypce klezmera
Byłam z Piotrem na wyjątkowym koncercie! - Koncercie Chanukowym w synagodze postępowej Tempel w Krakowie. Trzynasty dzień grudnia - data skądinąd mroczna, na mauretańskim "niebie" świątyni gwiazdy, pod sceną światła, przy aron ha-kodesz chanukowy świecznik. Trzy świece uroczyście zapalił Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich, w asyście Rabina Krakowa - Boaza Pasha i Przewodniczącego Krakowskiej Gminy Żydowskiej - Tadeusza Jakubowicza. Dyrektor Festiwalu Kultury Żydowskiej - Janusz Makuch pięknie opowiedział o Chanuce, a następnie zaprosił na scenę bohaterów wieczoru - dwie wspaniałe klezmerskie kapele: Bester Quartet i Kroke. Każdy zespół zagrał osobno, a następnie wspólnie wykonali przebój Ajde Jano.
Nie sposób opisać tego, jak grali i co się działo. To była muzyczna uczta! Od klaskania, a zwykle się nie wysilam, spuchły mi dłonie. Nie znam się na muzyce, nie będę więc dokonywała pseudo analiz (zresztą gdzieżbym śmiała) i siliła się na mądry ton. Napiszę po prostu, że byłam zachwycona! Rano o koncercie gruchały wszystkie krakowskie gołębie, które na tę okoliczność powinny raczej zamienić się w krakowskie słowiki ;) Nie przestały do dzisiaj.
Bilety otrzymaliśmy w prezencie od "Chederu", z którym za sprawą mojego bloga i posta "A taki cheder znacie?" nawiązałam przemiły kontakt. Czuję się zaszczycona, że link do Bobe Majse znajduje się na stronie internetowej Stowarzyszenia. Za wszystko pięknie dziękuję!
Grudzień to jednak niezwykły miesiąc...
Chanuka potrwa do piątku do zachodu słońca. Chcę pokazać wszystkie osiem świeczek :), w sprawie posta o samym święcie proszę więc jeszcze o chwilkę cierpliwości.
niedziela, 13 grudnia 2009
Spotkanie
/Poniższy tekst pochodzi z - nazwijmy to - festiwalowego (Festiwal Kultury Żydowskiej) pamiętnika. Zdarzenie miało miejsce 1 lipca 2006 roku./
W Krakowie wydarzył się cud! W mieście, w którym od dawna w piątkowe wieczory nie płoną w oknach szabasowe świeczki, w sobotę otwarto na oścież drzwi synagogi, a Żydzi w tałesach pochylili głowy nad wytartymi modlitewnikami. Kantor stanął przy pulpicie i zaintonował śpiew, z aron ha-kodesz wyniesiono Torę... W Krakowie wydarzył się cud! W Krakowie cofnął się czas.
Mężczyźni w sali głównej – parterowej, kobiety na piętrze. Jest wcześnie, spokojnie. Na zewnątrz deszczowy dzień, a w środku tysiąc gwiazd mauretańskiego sklepienia. Przez duże witraże z trudem przedziera się światło, za to jaki efekt! Zapatrzona, zauroczona, w pierwszej chwili nie zwracam uwagi na starszą, niską kobietę, która usiadła obok mnie. Jednak gdy po raz pierwszy słyszę jej głos mam wrażenie, że jest znajomy. Od razu wiem także, skąd go znam. ‘Voices from the list’ – jeden z dodatków do filmu „Lista Schindlera” – to nagrane dla Yad Vashem wspomnienia ocalałych z Holokaustu. Siedząca obok mnie Pani to jedna z nich.
Powoli snuje swoją opowieść, pokazuje oświęcimski numer. – „Kraków to moje miasto. Miałam tu tyle rodziny, tyle rodziny...” W wieku 11 lat trafiła do obozu, gdy miała 14 skończyła się wojna. Trzy długie lata obozowej gehenny. W Płaszowie – postrzelona w nogę – leżała już na stosie trupów, spod których wyczołgała się gdy zapadł zmrok. W Oświęcimiu po raz ostatni widziała matkę. – „To tak bolało, że nie było nazwiska, że było się numerem. To tak bolało...” Cudem przeżyła ona, siostra i brat. – „Jestem taka zmieszana. Cieszę się, że tu jestem, a zarazem to takie trudne”.
Śledzi nabożeństwo, raz po raz zaglądając do swojego angielsko–hebrajskiego modlitewnika, zalewa się łzami, to znowu odwraca uśmiechniętą twarz do otaczających ją młodych ludzi. –„Mam nadzieję, że nie robię z siebie głupiej” – martwi się, a przecież jesteśmy świadkami wielkiej tajemnicy. – „Płaczemy razem z Panią” – odpowiadam.
W Krakowie nie wydarzył się cud. W Krakowie nie cofnął się czas. Nie ma piątkowych, szabasowych świeczek. Jest codzienna, nie festiwalowa pamięć, a przecież... mogliśmy tu wszyscy razem żyć.
Gdyby nie przyszedł barbarzyńca.
/Jestem winna pewną aktualizację. W 2008 roku przy ul. Miodowej zostało otwarte Centrum Społeczności Żydowskiej (Jewish Community Center), do którego powstania przyczynił się książę Walii - Karol. Ma ono skupiać lokalną społeczność żydowską, być miejscem spotkań, integracji, wspólnych działań rozrywkowych i edukacyjnych. Krakowscy Żydzi stali się bardziej widoczni, mając do swojej dyspozycji nie tylko obiekty związane z religią (synagoga, siedziba Gminy Żydowskiej), ale także ów "świecki" dom, który - warto to podkreślić - szeroko otwiera swoje drzwi także dla pozostałych mieszkańców miasta. Cieszą mnie rzęsiście oświetlone okna JCC. To nie to samo, co szabasowe świeczki, ale... nawet gdyby ta straszna wojna nigdy nie miała miejsca, dzisiejszy Kazimierz wyglądałby inaczej, Żydzi żyliby inaczej. Trzeci dzień trwa żydowskie Święto Świateł (Chanuka), o którym będzie następny post./
czwartek, 10 grudnia 2009
Jedz ryby, córeczko
Od wielu lat mieszkam w Krakowie, ale nie pochodzę z tego miasta. Urodziłam się i wychowałam w Oświęcimiu. Przedwojenny Oświęcim był typowym sztetl. W 1939 roku Żydzi stanowili prawie 60% jego mieszkańców. Oświęcim pozostał miastem zarówno w czasie okupacji, jak i po. Miejsce, z którym kojarzy się całemu światu to obóz koncentracyjny Auschwitz, obecnie Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau. Położone daleko od centrum, nie ingerujące w rytm i puls miasteczka.
Nie potrafiłam dostrzec historii i wielokulturowości Oświęcimia. Był mi obojętny w czasach kartek i kolejek, pierwszych pryszczy i szkolnych stresów. "Dziura", "prowincja" - tak o nim myślałam i mówiłam. Miałam dość niewybrednych żartów o obozowej tematyce i komentarzy, których nie przytoczę, nazw ulic: Więźniów Oświęcimia, Ofiar Oświęcimia itp. Oświęcim był moim stygmatem. Musiało upłynąć wiele lat, a ja dojrzeć, bym zatęskniła, zainteresowała się i... doceniła.
A jednak jeden rys miasteczka - jego żydowskość - zawsze silnie na mnie oddziaływała, także w okresie, gdy nie interesowałam się tą tematyką, także nieświadomie. Dużą rolę odegrała w tym procesie moja mama. Byłam dzieckiem ciekawym świata, zadającym mnóstwo pytań, dociekliwym; zaś mama, która nie pracowała zawodowo, miała czas i cierpliwość pokazywać, odpowiadać, tłumaczyć. Jako dziecko chorowite byłam przez nią ciągana po różnych specjalistach, większość z nich przyjmowała w przyszpitalnych przychodniach. Oświęcimski szpital zbudowano w bliskim sąsiedztwie cmentarza żydowskiego. Po drodze mijałyśmy wysoki mur, ciągnący się w dziecięcych oczach niemalże w nieskończoność. Intrygował i działał na wyobraźnię niczym mur tajemniczego ogrodu z książki Frances Burnett.
- Mamo, czy za tym murem jest ogród?
- Nie ogród, córeczko. Kirkut.
- A co to takiego?
- Cmentarz żydowski.
- To kto tu jest pochowany?
- Żydzi, którzy przed wojną mieszkali w Oświęcimiu.
- A teraz?
- Teraz już nie, no może kilka osób, prawie wszyscy zostali wymordowani.
- Dlaczego?!
Ja pytałam, mama odpowiadała. Przed laty uczestniczyła w kursie przewodników Muzeum Auschwitz-Birkenau, temat nie był jej obcy. Od mamy dowiedziałam się także, że uliczkę, która mnie fascynowała - właściwie nie wiedzieć czemu, gdyż była wąska, brudna i niebezpieczna - przed wojną zamieszkiwali Żydzi. W domu słyszałam często: "Jedz ryby. Żydzi jedzą ryby i są mądrzy". Ktoś powie, że to naiwne stwierdzenie. Być może, przede wszystkim jednak pozytywne.
Jeszcze jedno wydarzenie zapadło mi w pamięć. Mama planowała zakup dywanu, lub chodnika, wybrałyśmy się więc "do miasta". Nie potrafię powiedzieć, ile miałam wówczas lat, na pewno uczyłam się jeszcze w szkole podstawowej. Weszłyśmy do sklepu, który wydał mi się dziwny. Nie towar, nie sprzedawca - budynek. Okna i rozkład pomieszczeń. Poczułam się nieswojo i pod pretekstem, że nie oferują nic ciekawego, czym prędzej wyciągnęłam stamtąd mamę. Była na mnie trochę zła, a ja - nie rozumiejąc swoich odczuć - nie podzieliłam się nimi z mamą. Szkoda, całe lata wcześniej mogłam się bowiem dowiedzieć, że w budynku, w którym mieściła się hurtownia dywanów, kiedyś była synagoga - Chewra Lomdei Misznajot (Bractwa Studiujących Misznę), dziś pięknie odnowiona, pełniąca funkcję muzeum i zarazem centrum edukacyjnego.
Moja mama odeszła wiele lat temu, rodzinne miasteczko trwa. Już nie "dziura", "prowincja" i "stygmat". Wrócę tam, by opisać i uwiecznić na zdjęciach to, czego kiedyś nie ceniłam. Jestem to winna sama sobie.
niedziela, 6 grudnia 2009
"I to jest właśnie Kazimierz" (A.Stern)
Wraz z zachodzącym słońcem i zamykającymi się okiennicami stylizowanych na żydowskie sklepików kończył się kolejny udany dzień w Kazimierzu nad Wisłą. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko książki. Leniwe, urlopowe myśli bezwiednie ułożyły się w listę życzeń.
Żebym naprawdę chciała ją kupić, nawet jeśli okaże się droga... Żebym nie mogła się doczekać, kiedy zacznę ją czytać... Żeby okazała się tak dobra, że żal mi będzie czytać ją szybko... Żeby była o żydowskim Kazimierzu, prawdziwym żydowskim Kazimierzu...
Świąteczna pora i fakt, że w miasteczku istnieje jedna tylko księgarnia zamieniły listę w list do św. Mikołaja. „Pisz na Laponię!” – zaśmiałam się w duchu, parafrazując powiedzonko „Pisz na Berdyczów!” i spacerowym krokiem ruszyłam w stronę hotelu.
A jednak... Gdy na wystawie kawiarni (tak, tak) zobaczyłam kilka książek, a wśród tytułów „Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów” i gdy opanowałam drżenie serca oraz kolan, zanim jeszcze weszłam do środka – uwierzyłam w siwobrodego świętego.
Pokaźny tom stanowi przedruk wybranych tekstów o Kazimierzu Dolnym doby XIX, XX i XXI wieku, tekstów – co należy podkreślić – różnorodnych. Znajdzie coś dla siebie zarówno miłośnik historii, jak i legend; amator prozy, poezji, bądź wspomnień. Pana nudzi Kuncewiczowa? Co pan każe... Może Szalom Asz? Segałowicz zbyt patetyczny? To może szanowna pani raczy... wiersz Przybosia, lub... co by tu?... na ten przykład Bielskiego?
Nie brak opowieści o tym, jak Kazimierz budowano, niszczono i restaurowano; jak we władanie brali go letnicy i artyści; jak zmieniła go wojna i epoka PRL-u. Żydowscy i nie-żydowscy autorzy, z zacięciem literackim lub dziennikarskim upamiętniają, utrwalają, uwieczniają, wcale przy tym nie myśląc szumnie o potomnych, ot – po prostu nie mogąc w sobie pomieścić zachwytu urodą i fenomenem Miasteczka. Sielskie krajobrazy i romantyczna architektura współistnieją z żydowską nędzą i zagładą, letnie rozleniwienie z wytężoną urbanizacją. Postać na zdjęciu z okładki książki – kobieta stojąca na Górze Trzech Krzyży i rozkładająca szeroko ramiona – zdaje się mówić: „Tu jest wszystko!”
Tanecznym krokiem, przyciskając książkę do piersi, ruszyłam w stronę hotelu. Pobłażliwe, acz łagodne oko zawiesił na mnie św. Mikołaj biskup – zaklęty w rzeźbę zdobiącą fasadę kamienicy Przybyłów – patron jednego z braci fundatorów. Teraz już wiem, że w Kazimierzu najwięcej jest... magii.
Przeczytajcie „Kazimierz vel Kuzmir” i śnijcie o Miasteczku, jeśli jeszcze tam nie byliście.
wtorek, 1 grudnia 2009
A taki cheder znacie?
Powinnam właściwie napisać "Cheder". To kolejne magiczne i uwielbianie przeze mnie miejsce na krakowskim Kazimierzu, w sercu dawnej dzielnicy żydowskiej. Oficjalny adres - ul. Józefa, wejście od ul. Jakuba. Tak jest ciekawiej i bardziej kolorowo. Zupełnie jak w środku. "Cheder" to inicjatywa Stowarzyszenia Festiwal Kultury Żydowskiej, inicjatywa całoroczna, w przeciwieństwie do festiwalu, który trwa tylko tydzień, czyli stanowczo, stanowczo za krótko.
Na co dzień kawiarnia, w której można także co nieco przekąsić i biblioteka - najwspanialsza, bo bez zapisów, kart, prolongat - po prostu podchodzi się do regału, wybiera książkę, na którą ma się ochotę, siada się i czyta - przy kawie i pysznościach. Ewentualnych nieuczciwych czytelników (w Polsce żyjemy, w Polsce!) dyscyplinuje elektroniczna bramka ustawiona przy wyjściu z lokalu. Prawie nie ma tygodnia, aby popołudniową porą w "Chederze" nie odbywały się koncerty, wykłady, pokazy filmów, warsztaty. Nie napisałam najważniejszego, choć pewnie nazwa lokalu, a i charakter tego bloga nie pozostawiają wątpliwości, że... wszystkie książki i imprezy poświęcone są tematyce żydowskiej.
To jeszcze nie koniec. "Cheder" mieści się w budynku XIX-wiecznej modlitewni, należącej do Chewra Ner Tamid - Bractwa Wiecznego Światła. Mądrze i pięknie i tak właśnie tam jest. Całości dopełnia przemiła obsługa, troszcząca się na przykład o to, czy światło do czytania jest wystarczająco dobre. Nie sposób nie wspomnieć o muzyce, która w "Chederze" rozbrzmiewa zawsze (jeśli nie na żywo, to z płyt), a jest tak rzewna, tak rzewna, jak... tylko żydowska muzyka być potrafi.
Któregoś pięknego dnia (chwyt stylistyczny, coś jakby "za górami, za lasami..." lub "dawno, dawno temu..."), a był to poniedziałek (tak, jakby poniedziałek mógł być piękny) pędziłam ulicą Józefa w stronę "Chederu". Biorąc pod uwagę, iż jest to długa ulica, a ja przemierzałam ją od samej Krakowskiej, miałam sporo czasu na takie oto "wizje": wjeżdżający na stół talerz śródziemnomorskich przekąsek, unoszący się w powietrzu zapach świeżej mięty, rozbrzmiewająca tęsknie sefardyjska melodia. Bardzo tego potrzebowałam po ciężkim dniu w pracy. Ostatni kwartał budynków, ostry skręt w lewo i... ciemno, głucho, kłódka. Rozpacz! Rozpacz! Zamknęli, zlikwidowali, gdzie ja się teraz i potem, i już zawsze podzieję?! Na szczęście dla mnie, minimum z dwóch powodów (kardiologicznego i psychiatrycznego) okazało się, że nikt "Chederu" nie zamierza likwidować. W poniedziałki zwyczajowo nieczynne, ot co.
W "Chederze" bywają sami mili klienci (ale sobie słodzę, no nie?;): spokojni, skupieni, zasłuchani, zaczytani - rozsmakowani, rzekłabym. Gdy wejdzie ktoś nastawiony na "zwykły" lokal (gdzie się pali, pije piwo i przekrzykuje popularną radiową stację powiadamiając kompanów o wyjściu do toalety), czuje się nieswojo. Zawraca od progu, lub stoi przez moment niezdecydowany, tocząc wkoło przerażonym wzrokiem, w końcu wychodzi. I dobrze. Zostają ci spokojni, skupieni, zasłuchani, zaczytani i... jest tak, jak ma być.
Pragnę podkreślić, że nikt nie zlecił mi napisania tego tekstu :), nikt mi za niego nie zapłacił, ani nie zapłaci, a te wszystkie "peany na cześć" płyną z głębi mojego wdzięcznego serca. "Cheder" kocham i jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, jest wyznaniem tyleż prostolinijnym, co szczerym. Uważam, że należy chwalić, co tylko pochwalić można (z krytykowania każdy Polak ma już doktorat), a "Cheder", jego twórcy, pracownicy i goście (np. prelegenci) bardzo na to zasługują.
Resztę niech dopowiedzą zdjęcia.
Szyld nad wejściem do "Chederu". Aszkenazyjski motyw lwów (m. in. symbol najsilniejszego plemienia Izraela - Judy) jest znakiem rozpoznawczym lokalu.
Herbata po izraelsku: czarna z dodatkiem prawdziwej mięty (ach ten zapach i smak!). Piotr nazywa ów napój mało romantycznie: herbatką z glonem :)
W "Chederze" można delektować się talerzem śródziemnomorskich przekąsek na równi z estetyką wnętrza.
Za barem. Na pierwszym planie gorąca czekolada, na drugim - izraelskie wina.
Za barem. W głębi reprodukcja zdjęcia ortodoksyjnej Żydówki autorstwa Ignacego Kriegera, Kraków, XIX wiek.
Za barem. W "Chederze" można zjeść smakowite ciastko...
Coś ładnego znajdzie się też nad głowami.
Gazety rzucają sympatyczny cień...
Jeden z "Chederowych" kącików. Nad fotelami plakat reklamowy tegorocznego Festiwalu Kultury Żydowskiej.
Świetlna menora.
Tak pięknych regałów nie mam, książki - owszem. Co najmniej 1/3 "Chederowych" tytułów powtarza się w moim domowym zbiorze.
Motyw lwa na "Chederowych" meblach.
Lampka chanukowa.
Moja ukochana "Chederowa" książka (tej w domu nie mam, a szkoda). Czytam "na raty" i dość wolno, gdyż mój angielski jest so-so.
W "Chederze" serwują także izraelską kawę (m. in. z kardamonem i cynamonem) w mosiężnym findżanie.
Oto i on. W całej okazałości.
Na oknie stoi koszyk z tematycznymi (judaizm) ulotkami reklamowymi / informacyjnymi, oraz programem wydarzeń kulturalnych "Chederu".
Po tym zdjęciu zrozumiecie wszystko! Jest to jedna z kuchennych ścian w moim mieszkaniu. Kolor "zgapiony" z "Chederu" :)
Czujecie niedosyt "Chederowych" uroków? Zapraszam tu.
Pojęcie cheder było już wyjaśniane, pora na ner tamid. W języku hebrajskim - "wieczne światło" - lampka zawieszana w synagodze w pobliżu aron ha-kodesz, synagogalny odpowiednik menory w Świątyni Jerozolimskiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)