sobota, 28 listopada 2009

"Co nam szepcze zegar stary..."


"Co nam szepcze zegar, ma-ko maszme-lon?

Modlitwy czy Kabały?
Jakie słowa tajemnicze skryte są
W mechanizm doskonały?

Tylko zegar stary imię zna,
Jakie Anioł Czasu ma -
Imię zapomnianych lat i dni:
Chaim, Mosze, Aron, Oszer, Lejb,
Baruch, Nachum, Zelik, Ber,
Izi, Rachel, Naftali...

Jakie imię nadasz mi?

Co nam szepcze zegar, ma-ko maszme-lon?
Modlitwy czy Kabały?
Jakie słowa tajemnicze skryte są
W mechanizm doskonały?

Tylko zegar stary imię zna,
Jakie Anioł Czasu ma -
Imię biedne niczym wdowi grosz:
Szolem, Binem, Pejsach, Elchanam,
Dora, Motel, Abraham,
Szifra, Miriam, Jehejosz...

Zbiorę imion pełen kosz.

Co nam szepcze zegar, ma-ko maszme-lon?
Modlitwy czy Kabały?
Jakie słowa tajemnicze skryte są
W mechanizm doskonały?

Tylko zegar stary imię zna,
Jakie Anioł Czasu ma -
Imię, które wielką ciszą brzmi:
Icyk, Bejnisz, Dawid, Eliasz, Szem,
Jeszajahu, Menachem,
Ethel, Sara, Mani, Cwi...

Te imiona nadaj mi."

/piosenka J.Steczkowskiej "Ma-ko maszme-lon"/

Czy po tym pięknym i nostalgicznym wierszu Romana Kołakowskiego wybaczycie mi tekst o ratuszu? Jeśli uzbroicie się w odrobinę cierpliwości, to... wybaczycie, a może nawet uda mi się Was nieco wzruszyć? Kto wie.

Ratusz to dla jednych siedziba władz miejskich, dla innych siedlisko walki o władzę. Dla niepolitycznych - budynek, który zdobi, lub szpeci rodzinne miasteczko. Dla historyka sztuki - renesans, barok, lub eklektyzm. Styl czysty, lub mieszany. Dla romantyka - serce miasta. To chyba najbardziej poetyckie, co można powiedzieć o ratuszu; a co, gdyby okazał się kryjówką ratującą czyjeś życie? Poważna sprawa, prawda? Jest ratusz w Polsce, o którym z czystym sumieniem można tak powiedzieć. Jeden na pewno, nie wiem tylko, czy jedyny. Ratusz w Nowym Sączu.

Obecny gmach powstał w końcówce XIX wieku. W 1901 roku na wieży ratuszowej zainstalowano zegar. Trzydzieści osiem lat później wybuchła II wojna światowa i - jak wszędzie w okupowanej Polsce - nastały czarne dni dla ludności żydowskiej. W 1941 roku w mieście utworzono getto, rok później rozpoczęła się zagłada nowosądeckich Żydów. To właśnie wtedy Stefan Mazur - pomocnik zegarmistrzowski wyprowadził z getta i ukrył w wieży ratuszowej młodą Żydówkę - Bertę Kormun. Kobieta przez długie tygodnie leżała pod - na przemian - tykającym i dzwoniącym, dzwoniącym i tykającym mechanizmem zegara. Omal nie postradała zmysłów. W końcu - z pomocą swego opiekuna - w męskim przebraniu opuściła ratusz. Przeżyła wojnę.



Ma-ko maszme-lon to talmudyczne wyrażenie, które oznacza: "czego ma to nas nauczyć?"

środa, 25 listopada 2009

Rodzynkowo-migdałowy świat


Dzisiaj zapraszam w podróż... przez żydowskie życie, szlakiem rodzynków i migdałów.

„Śpijże, dzieciąteczko, sobie,
niech ci pójdzie to na zdrowie!
U kołyski twojej,
Złota kózka stoi.
Sprzedawała dzień cały
i rodzynki, i migdały,
i fig dużo, i rodzynków,
żebyś usnął już mój synku”


(kołysanka żydowska, tłum. z jidysz J.Ficowski)


Wyobraźcie sobie sztetl - małe żydowskie miasteczko gdzieś w Polsce i małego chłopca z biednej ortodoksyjnej rodziny. Ma trzy, góra cztery latka. Ojciec zaprowadził go właśnie do chederu - elementarnej szkoły żydowskiej, w której ma rozpocząć religijną edukację. Melamed (nauczyciel w chederze) ma wiele dzieci pod opieką i mało cierpliwości. Patrzy surowo i wnikliwie, jakby próbował odgadnąć, jakim malec będzie uczniem. Chłopiec niepewnie stoi w progu, pociąga nosem, jakby zaraz miał się rozpłakać. Melamed kiwa na niego palcem, zachęcając, by podszedł do stołu. Na stole leży otwarta księga. Obie stronice gęsto pokryte dziwnymi znaczkami. Szmulik nie wie jeszcze, że to litery, hebrajskie litery. Nagle buzię dziecka rozjaśnia uśmiech, malec dostrzega bowiem rozsypane na otwartej księdze rodzynki i migdały. Specjalnie dla Szmulika. Tylko dla Szmulika. Niech nauka będzie dziecku słodką!


W pierwszy Szabat po trzynastych urodzinach chłopiec wraz z rodziną świętuje w synagodze bar micwę. Szmulik jest dorosły! Na razie cieszy się, bo otrzymał wspaniałe prezenty: swój pierwszy tałes (szal modlitewny) oraz tefilin (skórzane pudełeczka z czterema fragmentami Tory). Mama zrobiła pożywny obiad, jakiego na co dzień trudno wypatrywać w tym biednym żydowskim domu. Szmulik najadł się do syta. Gdzieś w tyle główki chłopca pobrzmiewają słowa ojca, że teraz już w pełni odpowiada za swoje grzechy, rozporządza swoim życiem i majątkiem. Jakiż to majątek może mieć Szmulik?! Zna trochę hebrajski, potrafi wyrecytować kilka fragmentów Tory... W chederze nie był wyróżniającym się uczniem, poza tym pochodzi z ubogiej rodziny, nie ma więc nadziei na kontynuowanie nauki w jesziwie (uczelnia talmudyczna). Pójdzie do terminu i - jak tate - pewnie zostanie krawcem.

Szmul zakochał się! Miał dużo szczęścia, że wybrana przez szadchena (swat) i ojca dziewczyna podoba mu się. Reszta w rękach Boga, wszak w Talmudzie jest napisane, że dobrze dobrana para równa jest cudowi przejścia Żydów przez Morze Czerwone. W ostatnią sobotę przed ślubem Szmul zasiadł w synagodze na zaszczytnym miejscu, blisko, bliziutko aron ha-kodesz (szafa ołtarzowa, w której przechowywane są zwoje Tory). On, biedny krawiec Szmul, przed samym aron ha-kodesz! Został także zaproszony do czytania Tory, a kobiety z babińca (w synagodze wydzielone miejsce dla kobiet, np. balkon) rzucały mu rodzynki i migdały. Na szczęście!

Ulubioną potrawą Szmula jest gefilte fisz (karp po żydowsku). Żona Szmula - Ryfka nie ma sobie równych w jego przyrządzaniu. Do ryby dodaje także rodzynki i migdały, za co mąż jest jej szczególnie wdzięczny. Siedząc przy stole i czekając na przysmak Szmul robi bilans życia. Ma ładną i gospodarną żonę, pięcioro dzieci, w tym trzech synów. Warsztat krawiecki nie przynosi majątku, ale pozwala związać przysłowiowy koniec z końcem. Szmul jest uczciwym, pobożnym Żydem, który żyje w zgodzie z Torą. Wraz z pierwszym kęsem ryby wracają wspomnienia rodzynków i migdałów z chederu i synagogi. Tak samo słodkie i dobre, jak wtedy.




poniedziałek, 23 listopada 2009

Na zachętę


Ostatnio było mało judaistycznie, bowiem swoją uwagę skupiłam na miłych Gościach Bobe Majse, wyróżnieniach i podziękowaniach. Pora wracać do pracy. Abyście byli spokojni, chcę napisać, że od jakiegoś czasu powstaje lista pomysłów na posty - wyłącznie w temacie i klimacie tego bloga. Lista wygląda tak:



Nie, nie popsuł Wam się właśnie w tej chwili wzrok, ani Piotrowi nie zadrżała ręka przy obróbce print screen'a, a i weekend - choć bardzo udany - nie upłynął pod znakiem "procentów". Efekt to zamierzony, bo przecież niespodzianka musi być! Tyle tylko zdradzę, że pomysłów jest na razie 35 (słownie trzydzieści pięć), a niektóre z nich - że tak powiem - wielokrotnego użytku.

W związku z tajną listą mam do Was serdeczną prośbę - przesyłajcie swoje pomysły, a może i życzenia, o czym chcielibyście poczytać na Bobe Majse, czego się dowiedzieć. Bardzo chętnie uwzględnię Wasze oczekiwania, o ile tylko będą "na temat". Jedno życzenie zostało już zgłoszone przez Ollę, a przeze mnie skrzętnie zanotowane (zainteresowanych odsyłam do komentarza pod postem "Tylko ich zdanie się liczy").

Zatem do najbliższej judaistycznej opowieści, a teraz dobranoc! Niech się Wam przyśni żydowski cymes :)

Cymes - jedna z tradycyjnych żydowskich potraw, rodzaj słodkiego gulaszu, w którym dominującym składnikiem jest marchewka. W wersji bezmięsnej, za to np. z bakaliami i miodem (marchewka jest zawsze) cymes funkcjonuje także jako deser. Zaś w potocznym języku oznacza po prostu coś pysznego, wyjątkowego. Taki synonim rarytasu.

niedziela, 22 listopada 2009

Moje pierwsze wyróżnienie


Dostałam wyróżnienie! Od Olli z Modern spotyka vintage. Przyjmuję je ze wzruszeniem i ogromną radością, tym bardziej, że to moje pierwsze... A z pierwszym wyróżnieniem blogowym jak z pierwszą miłością - pamięta się przez całe życie :) Dziękuję!


U mądrych i doświadczonych koleżanek wyczytałam, co należy w takiej sytuacji zrobić:
- Umieścić logo na swoim blogu.
- Wrzucić namiar na blog osoby, od której otrzymałam nagrodę.
- Nominować co najmniej 7 innych blogów.
- Podać linki do owych blogów.
- Nominowanym osobom zostawić komentarze z informacją o nominacji.

Wszystkich powyższych zasad blogowego savoir-vivre'u dopełniam zatem z przyjemnością. Nie doczytałam tylko, czy od razu mogę przyznać wyróżnienie osobie, od której je otrzymałam. Wydaje mi się, że nie i tylko z tego powodu na mojej liście tym razem nie ma Olli.

A oto osoby, do których ślę blogowe serducho (cyferki można przyporządkować dowolnie):


1. Małgosia z Toskańskich zapisków spełnionych marzeń. Podczas lektury Jej bloga wykiełkował "projekt" nazwany później Bobe Majse. Pięknie i różnorodnie pokazuje Toskanię, na którą - po krótkiej wizycie w tym roku - wciąż mam większy i większy apetyt.
2. Ori z Pełni lata w domu Tymianka. Kocham, lubię, szanuję. Za miłość i opiekę nad zwierzakami, dla których los nie był łaskawy. Za walkę o każde kolejne nieszczęśliwe stworzenie. Za ciepło Jej postów, urodę wierszy, fenomenalny styl, a zwłaszcza tę trzecią osobę liczby pojedynczej :)
3. Ta sama Ori, ale tym razem z Kuchni pełnej Tymianka. Za niekonwencjonalny i przede wszystkim "słodki" blog kulinarny, który pokocha każda "noga" w tym obszarze, czyli np. ja.
4. Magoda z Chaty Magoda. Za Jej piękne życie, charakter, lekkie pióro, talenta śliczne i rozliczne, fotografie. Jej "plan zdjęciowy" to mariaż natury i kreatywności Autorki.
5. Kasia z Pracowni ino-ino. Za bycie "kołderkową ciotką", złote serce i rękę.
6. Raf ze Strefy Kreatywnej. Nieustannie zaskakuje, jest pozytywnie zakręcony, kulturalnie "podpowiada", no i On odkrył blog 'Little People' :)
7. Raincloud z Art Finds. Za przykłady sztuki niezwykłej pod różnymi względami.

Kasi ino-ino chcę jeszcze pięknie podziękować za opiekuńczego anioła. Na poniższym zdjęciu trzyma on drobiazg dla Ciebie. Niech Ci Kasieńko życie pięknie szumi i łagodnie obmywa Ci stopy jak ciepłe morze. Jeśli ktoś zapyta, jak się ten anioł u mnie znalazł, to odpowiem, że... spadł z nieba. Anioły tak mają.


środa, 18 listopada 2009

"Jak dobrze jest i miło..."


Usiadłam by zrobić bilans. Bilans tego, co potrafię naprawdę. Chodziło mi o takie konkretne umiejętności, jak np. szycie, gotowanie, kładzenie kafelek. Bilans wyszedł marnie, a gdy do tego wszystkiego dołożyłam jeszcze jeden warunek, a mianowicie użyteczność owej umiejętności z punktu widzenia innych ludzi, wynik z jeden spadł do zera. Zeeeeeera! Umiejętność, jaka przyszła mi pierwotnie na myśl, to bezwzrokowe pisanie na klawiaturze. Jakiż z tego jednak pożytek dla ludzkości?! Czy na przykład dla Gości tego bloga ma jakiekolwiek znaczenie fakt, że posty wystrzeliwuję z prędkością maszynki do popcornu? Oczywiście dopiero wtedy, gdy już wiem, co chcę napisać i mam tzw. wenę.


Na bilans j.w. zebrało mi się z jednego tylko powodu, za to niezwykle ważnego - szczerej chęci podziękowania Wam za obecność, która ostatnio baaaardzo wzrosła, co mnie cieszy niepomiernie; a zwłaszcza chęci podziękowania tym osobom, które zamieściły komentarze na moim blogu, bądź wysłały mi maile. Nie to, żebym pozostałym odwiedzającym podziękować nie chciała, bo chcę i to równie gorąco, tyle tylko, że nie znając Waszych imion / adresów / domen, mogę to zrobić jedynie zbiorowo i dość ogólnie.

Pomimo braku talentów wszelakich coś jednak w końcu wymyśliłam. Każdy wpis / mail potraktowałam jak zaproszenie na Wasze blogi. Weszłam, poczytałam... Tu się wzruszyłam, tam rozbawiłam i ślad po sobie zostawiłam. Ano właśnie, już pewnie znacie moje "rymowanki"? Pozwalam sobie zamieścić kilka linków, dzięki którym być może każdy pozna się z każdym, wszyscy ze wszystkimi i będzie bardzo, bardzo sympatycznie.

Damurek
Zmorka
Magoda
Raf
Kasia ino-ino
Olfa
Olla
Blog Niedzielny
Wrzosowa Polana
Grażyna-Anna
AgaB

A ponieważ jest to blog judaistyczny, o czym staram się usilnie pamiętać, to na koniec fragment Psalmu 133, który żyje w wielu wersjach językowych i w każdej miewa się dobrze. Tu po hebrajsku i polsku.

Hine ma tow umanaim
Szewet achim gam jachad

Jak dobrze jest i miło
Gdy bracia w zgodzie żyją






Każdej nowej osobie, która nie ma jeszcze na swoim blogu mojej "rymowanki", postaram się takową umieścić. Postaram się, ale nie obiecuję. To na wypadek, gdybym jutro odkryła hurtową ilość komentarzy. Acha, odblokowałam opcję umieszczania na Bobe Majse wpisów anonimowych ;)

niedziela, 15 listopada 2009

Masada dla silnych kobiet


W Izraelu są trzy miejsca uznawane przez Żydów za święte: Ściana Płaczu, Grób Dawida i Masada. Miałam niewątpliwe szczęście wszystkie te miejsca zobaczyć. Nie zawsze jednak było łatwo.


Aby zrozumieć, czym jest Masada dla Żydów, musimy cofnąć się do roku 43 p.n.e. Judea jest prowincją Imperium Rzymskiego, a namiestnikiem Rzymu w Judei król Herod. To właśnie z jego rozkazu zostaje wybudowana ta niedostępna twierdza, będąca zarazem trzypoziomowym pałacem królewskim. Idealna lokalizacja - prawie 300 metrów nad Morzem Martwym, na płaskowyżu stanowiącym przedłużenie Pustyni Judzkiej - zapewnia majestat i bezpieczeństwo. Tymczasem Żydom coraz bardziej ciąży kolejna w dziejach tego narodu niewola. W 66 r.n.e. wybucha wojna wyzwoleńcza. Grupa Żydów zwanych Zelotami podbija Masadę i czyni z niej miejsce zaciekłego oporu przeciwko Rzymianom. W 70 r.n.e. wojska Tytusa burzą II Świątynię Jerozolimską, przypieczętowując tym samym upadek świętego miasta. Masada będzie się bronić jeszcze całe dziewięć lat. W końcu i na nią przychodzi kres. Rzymianie otaczają twierdzę wałem, zakładają kilka ufortyfikowanych obozów i budują gigantyczną rampę, po której dostają się pod same mury obronne. W środku znajdują leżące w równych rzędach ciała bojowników, którym milsza była śmierć z rąk współbraci niż gorzki chleb niewoli. Mniej niż tysiąc obrońców Masady, w tym kobiety i dzieci, pozostawiło nieproszonym gościom magazyny pełne żywności i cysterny pełne wody, by pokazać, że nie głód i pragnienie pchnęły ich do odebrania sobie życia. Ich akt był wyborem, nie przymusem.

Relację Józefa Flawiusza zawartą w "Wojnie żydowskiej" potwierdziły współczesne badania archeologiczne. Odkryto szkielety bojowników, resztki ich ostatniego posiłku, a także gliniane tabliczki z wyrytymi imionami. Najprawdopodobniej były to losy, przy pomocy których mężczyźni wybrali spośród siebie dziesięciu, którzy zabili współtowarzyszy. Ostatni popełnił samobójstwo.

Masada jest świętym miejscem Żydów, a zwłaszcza współczesnego Izraela, któremu od początku istnienia nie jest dane w pełni cieszyć się pokojem. Może dlatego żołnierska przysięga dzisiejszych obrońców granic brzmi: "Masada drugi raz nie padnie!".

Czy będąc w Izraelu mogłam nie zobaczyć Masady?! Wydawało mi się to niemożliwe, a jednak... niewiele brakowało. Izrael nie jest dużym krajem, dlatego naszą grupę zakwaterowano na stałe w Betlejem (Autonomia Palestyńska), skąd wyruszaliśmy na całodzienne zwiedzanie i dokąd codziennie wracaliśmy na nocleg. Zaczęło się dość niewinnie - od bólu brzucha, w noc przed wycieczką na Masadę (a także do Qumran i nad Morze Martwe). Rano nie było już wątpliwości - ostra biegunka, na szczęście bez gorączki - raczej reakcja na zmianę flory bakteryjnej, niż efekt zatrucia pokarmowego. Jakie to jednak miało wtedy znaczenie?! Był problem: nie bardzo konkretny, ale poważny. Z każdą wizytą w toalecie ogarniała mnie coraz głębsza rozpacz. Piotr, pakując podręczny plecaczek, pocieszał: "Zrobię dla Ciebie mnóstwo zdjęć. Wszystkie sobie potem obejrzysz i to będzie prawie tak, jakbyś tam była". No właśnie, "prawie"! - wycedziłam i czym prędzej wysłałam Piotra na śniadanie. Ja zaś połknęłam maksymalną dozwoloną w ulotce dawkę "Laremidu" i... także zaczęłam się pakować: cztery zmiany bielizny, dwie pary spodni, rolka papieru toaletowego, lek przeciwko biegunce i trzy butelki wody mineralnej. "Zagramy va bank" - pomyślałam, nastawiając się w duchu zarazem optymistycznie i bojowo. Piotr wrócił ze śniadania, zobaczył najpierw wielką torbę, potem moją minę... "Zbiórka za dziesięć minut" - obwieścił.

Warto było ryzykować. Nic złego mi się nie przydarzyło. Żołądek wygrywał wprawdzie jakieś burczane symfonie, ale piękno i symbolika Masady zagłuszyły wszystko. Domagał się pewnie - niepomny na szaleństwa pozostałej części przewodu pokarmowego - zaległego śniadania, a potem przepisowego obiadu. Nic nie dostał! Zalewałam go tylko litrami wody mineralnej, szepcząc czule, iż jest bardzo dzielny i już niedługo zostanie mu to wynagrodzone (co rzeczywiście się stało, już po powrocie do hotelu, na tzw. tryumfalnej kolacji). Zwiedziliśmy Masadę, Qumran... Przerwę obiadową spożytkowałam na uważne zakupy i udało mi się znaleźć cudny wisiorek w kształcie menory (pokazywany kilka postów wcześniej)... I tylko taplając się w błotku największej depresji świata, w nastroju po prostu szampańskim pomyślałam, że z całego tego morza to ja jestem najbardziej martwa. Roześmiałam się głośno, do siebie i swoich myśli, wprawiając w niejakie osłupienie gromadkę izraelskich dzieci.

Masada w całej okazałości. Po lewej zaplecze dla turystów, w tym stacja bazowa kolejki linowej.

Wagonik kolejki linowej.

Górna stacja kolejki linowej.

Widok z Masady.

Widok z Masady.

Widok z Masady.

Makieta Masady,

Makieta Pałacu Heroda.

Masada.

Widok z Masady.

Termy.

Synagoga.

Pozostałości rzymskiego obozu.

Rzymska rampa.

Replika rzymskiego tarana.

piątek, 13 listopada 2009

Tylko ich zdanie się liczy


Oskar Schindler był Niemcem, członkiem NSDAP, szpiegiem. Od listopada 1939 roku prowadził w okupowanej Polsce, na krakowskim Zabłociu firmę produkującą garnki, menażki, a także amunicję na potrzeby armii niemieckiej, z wykorzystaniem taniej siły roboczej, głównie żydowskiej. Od 1943 roku prowadził grę o życie zatrudnianych przez siebie Żydów. Układy, kontakty, łapówki, zdolność przekonywania i urok osoby, której się nie odmawia, pozwoliły Schindlerowi najpierw skoszarować pracowników w barakach na terenie krakowskiej fabryki, zaś po likwidacji obozu w Płaszowie – przewieźć ich wraz z całą produkcją do Brűnnlitz na Morawach. Tam doczekali wyzwolenia.

Książka Aleksandra Skotnickiego nie jest typową biografią. Autor, po nakreśleniu sytuacji w okupowanym Krakowie, w tym antyżydowskich rozporządzeń, przybliżeniu historii getta i obozu płaszowskiego, oddał głos byłym – przede wszystkim żydowskim – pracownikom Schindlera. To ich wspomnienia i opinie budują tę postać; postać dla innych kontrowersyjną (aż do znudzenia akcentowane pijaństwo i kobieciarstwo), czy wręcz tragiczną (powojenna bieda, rozstanie z żoną, brak powodzenia w interesach).

Tylko osoby postronne, aż chciałoby się rzec „obcy”, mają ewentualny problem z uznaniem zasług Schindlera. Schindlerjuden – jak sami siebie lubią nazywać – są pełni wdzięczności i podziwu dla człowieka, który uratował im życie. Wszyscy próbują zrozumieć motywy jego postępowania. W przypadku posiadacza zarówno Orderu Krwi (wysokie odznaczenie wojskowe ustanowione przez Hitlera, przyznawane za szczególne zasługi najbardziej oddanym zwolennikom NSDAP), jak i medalu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata (najwyższe izraelskie odznaczenie cywilne nadawane nie-Żydom, ratującym z narażeniem własnego życia ofiary Holokaustu) może to być szczególnie trudne. Tak jak niepojęte wydaje się, aby lekarz przysięgający „Primum non nocere” posyłał więźniów do komór gazowych, lub uśmiercał zastrzykiem fenolu. Ekstremalne sytuacje, które czasami stawia przed nami życie weryfikują, czy pisany nam los bohatera, czy kata.

Schindlerjuden – jak sami siebie lubią nazywać – są pełni wdzięczności i podziwu dla człowieka, który uratował im życie. Mają dla niego wiele ciepłych słów: wybawca, ojciec, anioł, Noe... i tylko ich zdanie się liczy.

W roku 1947 jeden z ocalonych – Leopold Pfefferberg obiecał Schindlerowi, że zrobi wszystko, co możliwe, aby świat poznał jego nazwisko. To on namówił Thomasa Keneally’ego do napisania „Arki Schindlera”, to on zachęcał Stevena Spielberga do jak najszybszej ekranizacji powieści, chętnie godząc się na rolę konsultanta kolejnych scenarzystów. Poldek dotrzymał słowa danego Schindlerowi i zdołał spłacić dług wdzięczności. Jak to ujął Keneally: „Oskar Schindler dał Poldkowi i Mili (żona Pfefferberga) życie. Oni dali mu nieśmiertelność”.


Prof. Aleksander Skotnicki został laureatem nagrody im. Jana Karskiego i Poli Nireńskiej za rok 2009. Więcej informacji na ten temat.
Polecam także reportaż Ewy Szkurłat "Ratownik".

czwartek, 12 listopada 2009

Pewien tajemniczy Pan...


JEST.
Jest ze mną.
Jest ze mną już siódmy rok.
Tylko czasami stwierdza: "Ja zwariuję!".
Robi zdjęcia do mojego bloga.

Zdjęcia "robią się" tak: zazwyczaj ja wymyślam "obrazek" do kolejnego posta, głównie z tej przyczyny, że tylko ja wiem, o czym chcę napisać. Mam więc tzw. "wizję". Z "wizją" ową idę do Piotra i przedstawiam - najprecyzyjniej jak tylko potrafię:
"(...) No tak, żeby było widać i nie było widać"
"Żeby było pięknie po prostu"
"Żeby był nastrój i w ogóle"
"Żeby było dobrze"
Dziwi mnie zatem niepomiernie nagła bladość na twarzy mego męża, gdy pytam, czy ma chwilkę na jedno małe zdjęcie, góra dwa. Na swą obronę mogę dodać, że poza "roztaczaniem wizji" zajmuję się wynajdywaniem "eksponatów", oraz - wstępną przynajmniej - aranżacją planu zdjęciowego. Trzymam blendę. Gdy jest po wszystkim - sprzątam. Oczywiście na nic byłoby całe moje roztaczanie, wynajdywanie, aranżowanie i sprzątanie, gdyby nie precyzja oka i ręki Piotra. Trzask migawki i błysk flesza. W zasadzie jednak - i to chyba dobrze - zdjęcia do bloga mają troskliwych i ojca, i matkę.

Od niedawna mają także "wujka". Wujka Pawła tym razem. On to dopomógł w poniższej "sesji", robiąc zdjęcia aparatem Piotrka Piotrkowi, a Piotrkowi z Piotrka aparatem - swoim sprzętem. Na czas "sesji" przygarnął nas pod swój dach, uraczył herbatkami, co to przepędzają grypę i cierpliwie znosił moje "fachowe" określenia: denka od Nikona (czyt. przykrywka obiektywu), przydymione szybki (czyt. filtr).

A oto efekty pracy rodziny w powiększonym składzie.

Piotr schowany za blendą.

Piotr schowany za aparatem.

Piotr schowany za "szybkami".

Piotr schowany za "denkami" od Nikona.

Autorem wszystkich powyższych zdjęć jest Paweł K.

niedziela, 8 listopada 2009

Cynamonowe podziękowania


Dzisiejszym postem chcę podziękować wszystkim, którzy odwiedzają to miejsce: Drogim Imiennym i Anonimom. Niedawno założony licznik z każdym dniem pokazuje większą liczbę Gości, statystyki od początku istnienia bloga są jeszcze bardziej optymistyczne.
Magodzie, Olfie i Rafowi dodatkowo dziękuję za serdeczne i wspierające komentarze, od których ciepło się robi na sercu.

Chcę się z Wami - Drodzy Goście - podzielić prościutkim przepisem na rozgrzewającą herbatę - ponoć według tradycyjnej receptury chasydzkiej. Nawet tak drobna sprawa ma swoją historię, a było to tak...

W Krakowie herbaciarni dostatek, ale tylko jedną odwiedzamy (ja i Piotr) regularnie. Lubimy ją za lokalizację (żydowski Kazimierz, w sąsiedztwie Synagogi Starej), zapachy (aromaty herbat z całego świata przemieszane ze słodkim dymem sziszy), muzykę (piękną i spokojną), ciastko zwane "Marlenką" (niebo w gębie) i obsługę, która na dźwięk dzwoneczka wyłania się jak Dżinn z butelki, a potem z dobrotliwym uśmiechem na twarzy spełnia każde (choćby dziesiąte) życzenie. Ja dodatkowo mam słabość do miejsca, które nazwałam "bimą". Drewniany podest wyłożony dywanami, oddzielony od reszty lokalu niską barierką, nad nim coś w rodzaju baldachimu na modłę wschodnią, z lampą-kadzielnicą nad niskim stoliczkiem. Wystarczy zdjąć buty, wejść po dwóch schodkach i... zapaść się w liczne miękkie poduchy w oczekiwaniu na Dżinna.

Od razu może wyjaśnię, czym bima jest naprawdę. W synagodze ortodoksyjnej to podwyższenie z pulpitem w centralnej części sali modlitewnej, z którego odczytuje się Torę. W herbaciarni na "mojej bimie" lubię czytać książki. Po prostu.

Z bogatej karty herbat Piotr wybiera białe lub zielone, ja do niedawna prawie zawsze ową chasydzką, o pięknie dla mnie brzmiącej nazwie (nawet z czasów przed podróżą do Izraela) - "Wspomnienia z Jerozolimy". Pewnego dnia postanowiłam mieszankę zakupić (herbaciarnia to zarazem sklep), by móc nią delektować się także w domu. Podeszłam do lady, poprosiłam o herbatę nadmieniając, jaka to ona pyszna i jak chętnie będę pijać ją na co dzień. Dżinn uśmiechnął się, dyskretnie rozejrzał po sali, a potem nachylił do mojego ucha i osłaniając nieco usta dłonią wyszeptał: "Po co kupować mieszankę... Wystarczy dobra czarna herbata, a do tego zwykły mielony cynamon. I gotowe!".

Jakże mu jestem wdzięczna, ja - która sama na to nie wpadłam!

Najwyższy czas na przepis :) Jako bazy używam dobrej, czarnej, sypanej herbaty, najchętniej Assam. Do jednorazowej torebki-zaparzacza, zwanego czasami filtrem (można kupić zestawy po 100 sztuk, w bodajże trzech rozmiarach) wsypuję 3 łyżeczki na czajniczek o pojemności 1 litra. Parzę 3-4 minuty, wyrzucam. Do drugiej torebki wsypuję mielony cynamon - 5-6 łyżeczek, ale pewnie miara "ile kto lubi" byłaby tu właściwsza, parzę kolejne 9-10 minut, wyrzucam.

I gotowe!

Lubię mieć zapas gorącej herbaty na cały wieczór, dlatego używam czajniczka z podgrzewaczem na zwykłego tea lighta. O cynamonie powiem tak: próbowałam różnych, droższych i tańszych. Nie zauważyłam różnicy w smaku. Za każdym razem herbata była równie dobra.



Jak głosi opis herbaty w karcie: "Typowy aromat cynamonu w połączeniu z mocną czarną herbatą tworzy napój wprawiający w stan lekkiej euforii." Mnie w euforię wprawia Wasza obecność i ciepły doping. Dziękuję!


sobota, 7 listopada 2009

Nie będę czekać z tą opowieścią...


Z tą opowieścią nie będę czekać do lipca, choć miesiąc ten, a jeszcze lepiej jego 17 dzień, byłby idealny na wspomnienia. Dla mnie stanowią one czystą magię, a magią (no, może poza czarną) warto się dzielić, więc... opowiem już teraz.


17 lipca 2003 roku był dniem szczególnym, dniem mojego ślubu. Skromna cywilna uroczystość i równie skromny, choć pod dobrym adresem, obiad dla garstki gości. Bodajże przy deserze moja przyjaciółka wspomniała, że dzisiaj, w którejś z księgarń w okolicy Rynku Roma Ligocka podpisuje swoje książki. Ja byłam wówczas po lekturze dwóch: "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" i "Kobiety w podróży".

Obiad dobiegł końca, pożegnaliśmy gości. Wracamy z Piotrem do samochodu słoneczną ulicą Sławkowską. Przed drzwiami jakiegoś sklepu stoi kilka osób. Dziwne w tych czasach, pomyślałam. Zaraz, zaraz, przecież to księgarnia. Zdążyłam jeszcze szepnąć "niemożliwe" i już byłam w środku. Nie w ślubnej sukni wprawdzie, tylko białej garsonce, za to z naręczem kwiatów. Kilka spojrzeń w moją stronę, kilka uśmiechów. Głupio tak stać i skupiać na sobie uwagę, no i pasować jak przysłowiowa pięść do oka, lub kwiatek do kożucha. Przecież nie mam ze sobą książek, a kwiatów pozbywać się nie chcę...

Wróciliśmy do domu, żeby ochłonąć, odpocząć i choć trochę oswoić się z "odmiennym stanem cywilnym". Dzień się jeszcze nie skończył, w planach mieliśmy bowiem wieczorne spotkanie ze znajomymi w jednym z przyrynkowych letnich ogródków. Mimowolnie sięgnęłam po książki Ligockiej i... mój ślubny bukiet. "Przecież to spotkanie z czytelnikami już dawno się skończyło" - powiedział Piotrek, ale ja udałam, że nie słyszę.

Pobiegłam na Sławkowską. Księgarnię właśnie zamykano. "A, to pani! Zapamiętaliśmy panią" - powiedziała sprzedawczyni. Potem zawahała się przez moment i dodała: "A Pani Roma ze znajomymi siedzi - o tam - w tamtej winiarni". Podziękowałam i nieśmiało zbliżyłam się do wskazanego stolika. "Witamy naszą pannę młodą! Proszę usiąść z nami" usłyszałam. Było miło i serdecznie. Panią Romę wzruszył ślubny bukiet. "Czy pani wie, że ja maluję żydowskie narzeczone?" - spytała. Wiedziałam. "To ja pani prześlę jeden taki rysunek". Z kolei znajomi Autorki zaoferowali trzy książki z aktualnej oferty Wydawnictwa. Niezwykłe spotkanie, ciepłe przyjęcie, nieoczekiwane prezenty (no i wino) sprawiły, że zaszumiało mi w głowie i poczułam się w tym wyjątkowym dniu jeszcze bardziej szczęśliwa.

Minął jakiś czas. Doszła przesyłka z Niemiec. Narzeczona na akwareli ma włosy blond i niebieskie oczy. Czy to echa tzw. "dobrego wyglądu" jako synonimu życia, spokoju i szczęścia? Otrzymałam też obiecane książki. Dzięki nim spełniło się moje marzenie o idealnym prezencie ślubnym, książkowym właśnie. Gdy koleżanki pytały mnie, co chciałabym dostać, lub co by mi się przydało, prosiłam tylko o jedno - książkę. "Zwariowałaś?! Książkę to ja ci mogę kupić na urodziny, ale nie na ślub!" - usłyszałam od jednej. Inni zlekceważyli moje słowa, upatrując ich źródła w stresie (w czym jeszcze - wolę nie myśleć).

A jednak były wymarzone książki i dar, który nie mógłby mi się chyba nawet przyśnić, magia i... pamiątka po tamtym spotkaniu utrwalona już na zawsze. Kto czytał "Tylko ja sama" Romy Ligockiej domyśla się, o czym mówię.






"Podnoszę wzrok znad książki, którą właśnie podpisuję, i w ciemnym kwadracie drzwi dostrzegam postać kobiety w bieli. Dziewczęca sylwetka, biała suknia - kwiaty we włosach. Panna młoda? U jej boku mężczyzna w ciemnym garniturze. Ludzie rozstępują się przed nimi - szepczą zachwyceni. Wkracza młoda para. W środku księgarni wygląda to doprawdy całkiem nierealnie... Malina? Z bukietem ślubnym w dłoni stoi przede mną Malina - jak zwykle delikatna i trochę nieśmiała, ale z triumfalnym uśmiechem na ustach. Wyciągam do niej ramiona. Gorączkowe wyjaśnienia i raz po raz objęcia. Ludzie tworzą wokół nas krąg i przyglądają się zachwyceni. Malina ofiarowuje mi swój ślubny bukiet. Dużo małych białych różyczek - przyciskam je do piersi... W końcu z zamętu pełnych podekscytowania słów wyłania się jednak nieco jaśniejszy obraz. Malina pisała do mnie. - Dwa albo nawet trzy listy - mówi - ale wszystkie wróciły. - Tak, wiem - potrząsam z ubolewaniem głową - wiele listów wracało, gdy byłam w Ameryce. - Domyślałam się, że jest pani nadal za oceanem - mówi Malina. Dziś po południu odbył się nasz ślub. Później jeden z gości weselnych opowiadał, że słyszał w radiu o moim wieczorze autorskim. - Wiedziałam, że pani przyjedzie. Wiedziałam. Jest pani moim najpiękniejszym prezentem ślubnym - mówi Malina. - Byliśmy tu już przed godziną, ale nie chcieliśmy przeszkadzać - wtrąca jej milczący dotąd mąż. - A to jest Piotr - przedstawia Malina z dumą. Mężczyzna, choć wyraźnie starszy od niej, silny, miła okrągła twarz, ciemne włosy. Więcej nie da się w tym momencie powiedzieć. Goście weselni czekają w lokalu niedaleko stąd, więc młodzi po prostu mnie tam zabierają. - Jest pani moim prezentem ślubnym - powtarza Malina - musiało tak być." /fr. książki Romy Ligockiej "Tylko ja sama"/

piątek, 6 listopada 2009

"Panie majster, rób pan tę książkę..."


W piątkowy wieczór wybieram się w podróż. Jednak zamiast pakować walizkę - parzę dzbanek mocnej herbaty, zamiast biec na dworzec po bilet - zasiadam wygodnie w miękkim fotelu. Sięgam na półkę po album Andrzeja Poleca "Zapomniani. My - Żydzi kresowi". Szeleszczą grube kartki, zapach farby drukarskiej miesza się z aromatem herbaty. Tak rozpoczyna się moja podróż.


Podróż na wschód, dawne Kresy, do Berdyczowa, Żółkwi, Drohobycza, Buczacza, Żytomierza; do żyjących tam jeszcze ostatnich Żydów i skromnych pozostałości ich wszechobecnej niegdyś kultury. "Ostatni" i "skromne" to słowa-klucze w mojej podróży. Album o Żydach kresowych to nie tylko fotografie, ale także opowieści: skrócone życiorysy, wspomnienia, refleksje. Wzrusza opis dawnego splendoru synagogi w Stryju, zestawiony ze zdjęciem ruiny, jaką jest obecnie; smuci ucieczka przed żydowską tożsamością, maskowana ukraińskim nacjonalizmem. "Wzruszenie" i "smutek" to słowa-klucze w mojej podróży.

Przeszłość Żydów kresowych: rodzina, dostatek, getto, obóz, cudowne ocalenie. Teraźniejszość: wytwórnia wina w synagodze, dom z przeciekającym dachem, 12-dolarowa emerytura. Poza tym normalnie, jak zawsze: Jom Kipur, Sukot, Chanuka... Przyszłość to pamięć. "Panie majster, rób pan tę książkę, bo ja umieram, a chcę, żeby świat się o nas, zapomnianych, dowiedział".

Życzenie Rudolfa Demianowicza Szwarca spełniło się w lutym 2006 roku.


czwartek, 5 listopada 2009

Złote drobiazgi


Bardzo lubię swoją judaistyczną biżuterię, którą kupiłam aż w Izraelu. Złotych Gwiazd Dawida i menor w Polsce nie ma. Za drogie i cieszą się zbyt małym zainteresowaniem, jak sądzę. W jednym z markowych salonów jubilerskich uprzejmy, starszy sprzedawca powiedział, że jak pracuje w tym fachu kilkadziesiąt lat, z takim pytaniem spotkał się po raz pierwszy. Srebrne wisiorki w kształtach jak wyżej można dostać w sklepikach z pamiątkami przy synagogach - muzeach, lub judaistycznych księgarniach, no ale ja uparłam się na złoto.


Pomimo pełnych troski przestróg kolegi, abym wisiorki nosiła tylko w domu, noszę je wszędzie, gdzie chcę.



poniedziałek, 2 listopada 2009

Pamięć


1 listopada 2009, Kraków, Plac Zgody (obecnie Bohaterów Getta)


1 listopada 2008, miejsce j.w.


niedziela, 1 listopada 2009

Bobe Majse


Czas już chyba najwyższy wyjaśnić nazwę bloga.

Bobe Majse to w jidysz „babskie gadanie” :)

Pierwsze ślady (pojedyncze wyrazy na marginesach ksiąg hebrajskich) pisanego jidysz datuje się na XI – XII wiek, rozkwit literatury jidysz na wiek XIX – XX. Mniej więcej pośrodku plasuje się dzieło Eliasza Lewity „Bowe Majse” („Opowieści Bowy”) – przeróbka włoskiej powieści dworskiej. Ponieważ księga pełna cudów i czarów cieszyła się dużym zainteresowaniem zwłaszcza wśród kobiet, „Bowe Majse” zastąpiono prześmiewczym „Bobe Majse”, co tłumaczy się jako „Opowieści babuni”, lub... „babskie gadanie”.

A zatem Bobe Majse: początki literatury jidysz (języka, którym na co dzień posługiwali się także Żydzi polscy) i początki mojego blogowania; „babskie gadanie” – bo mam dystans do tego, co robię. Nie każdy tu zajrzy; nie każdy, kto zajrzy – przeczyta; nie każdemu, kto przeczyta – będzie się podobało.

Tak to sobie wymyśliłam.