poniedziałek, 28 czerwca 2010

Lekcja


Czy egzamin może być lekcją? Ba!

Jak pamiętacie, w sobotę zdawałam dwa egzaminy - końcowe w tej sesji, a zarazem na studiach. Oba pisemne, po 1,5 h każdy: z historii krakowskich Żydów i Holokaustu. Obowiązywał ten sam schemat: kilka pojęć do wyjaśnienia, oraz - do wyboru - 1-2 tematy opisowe. Jesteście ciekawi szczegółów? Chętnie zanotuję je w tym miejscu, także dla własnej nader ulotnej pamięci.

Dzieje krakowskich Żydów. Pojęcia: Bejt Jakow, Sara Szenirer, Dow Ber Meisels, Podgórze, rumacje, Jan Olbracht, Makkabi, Ozjasz Thon. Tematy opisowe, które wybrałam: "Ulica żydowska" - osadnictwo Żydów od Średniowiecza do XIX wieku - miejsca i ich przeobrażenia", "Życie społeczno-kulturalne Żydów okresu międzywojnia". Holokaust. Pojęcia: Bełżec, Noc Kryształowa, Hans Frank, Wannsee, Irena Sendler. Temat rozprawki: "Działania i niemieckie ustawodawstwo antyżydowskie od dojścia Hitlera do władzy".

Jak napisała mi w mailu Kasia ino-ino: "Wiedziałam... ja wiedziałam, że tak będzie. Pójdziesz i wrócisz z dwiema obrzydliwymi piątkami" :):):)

Na pierwszym egzaminie do naszej podyplomowej grupy dołączyli studenci dzienni. Kilka osób spóźniło się i każdy zajmował pierwsze z brzegu wolne miejsce. Przez dłuższą chwilę nie zwracałam uwagi na siedzącą obok mnie dziewczynę. Gdy w chwili namysłu bezwiednie spojrzałam na jej kartkę, przed oczami zawirowały mi stawiane przez nią zgrabnie i pewnie hebrajskie litery. O ja mały żuczek! - pomyślałam tylko.

Pomiędzy egzaminami mieliśmy godzinną przerwę, miło spożytkowaną na kawę w "Chederze", który jest o krok od nowej siedziby Katedry Judaistyki. W tym czasie sprawdzono nasze prace. Po drugim egzaminie było podobnie. Kilkadziesiąt minut łapania słońca na uczelnianym dziedzińcu i - kolejne ogłoszenie wyników. Z lekkim i radosnym sercem podążyłam do Synagogi Starej, na wystawę wycinanek Marty Gołąb, ilustrujących "Opowieści Rabina Nachmana z Bracławia" w interpretacji Henryka Halkowskiego. Zdane egzaminy, rozpoczynający się właśnie Festiwal Kultury Żydowskiej, a także mój tygodniowy urlop wprawiły mnie w wyborny nastrój.

Henryk Halkowski pokusił się o pogłębioną analizę opowieści, które przy niewprawnym czytaniu mogą się wydawać zwykłymi baśniami. Tymczasem są to historie z drugim, a może nawet trzecim dnem. Historie zadomowione w mistycyzmie żydowskim. Bez znajomości Księgi Bahir, Zohar i sama nie wiem, czego jeszcze - nie sposób ich chociażby "dotknąć".

Wyszłam z synagogi na zalaną słońcem ulicę Szeroką. Oto zawsze będący sobą - ironiczny i bezpośredni erudyta - Henryk Halkowski dał mi "po nosie". Zadarłam głowę i zapatrzyłam się w błękitne niebo, po którym leniwie płynęły obłoczki. Jeden z nich - nieco bardziej pękaty, z czymś na kształt twarzy okolonej brodą - w rozedrganym, gorącym powietrzu sprawiał wrażenie trzęsącego się ze śmiechu. Odwzajemniłam uśmiech.


niedziela, 20 czerwca 2010

Przed i po


W przyszły weekend rozpoczyna się jubileuszowy - 20-ty Festiwal Kultury Żydowskiej. Zaopatrzyłam się już w drukowany program - kolorową książeczkę pełną obietnic i... po raz pierwszy planuję wziąć tydzień urlopu, by niczego nie musieć sobie odmawiać. Zaraz po sobotnich egzaminach wejdę w świat wystaw, wykładów, muzyki, spacerów, a wszystko to na jeden, ulubiony temat. Już jestem podekscytowana. Wspomniana książeczka straciła na "ładności", wiele w niej zakreśleń, dopisków, tajemnych oznaczeń. "I to pachnie, i to nęci..." Przy okazji zajrzałam do swoich festiwalowych notatek z lat ubiegłych i znalazłam takie oto wspomnienie.


5 lipca 2006 – środa – Synagoga Kupa

Północ. Ścieżka do synagogi wytyczona płomykami świec. Zapowiedź niezwykłego koncertu fortepianowego. Anthony Coleman gra Gebirtiga – jego słynne, ludowe pieśni we własnej, zaskakującej aranżacji.

„Bałagan” na fortepianie okazuje się zamierzony. Masywne, szklane popielniczki, taśma izolacyjna, szklanki, klucze – to wszystko już niebawem posłuży artyście w uzyskaniu mniej, lub bardziej dziwnych muzycznych efektów. Kolejne przedmioty na zmianę znikają we wnętrzu instrumentu.

Czy można tak „męczyć” zacny i cenny zapewne sprzęt? Widocznie dla Gebirtiga można wiele.

...................................................

Pisać o Gebirtigu, to trochę jak o Singerze... Trzeba mieć hucpę! Poza tym prawie każdy zna obu Panów. Zatem teraz tylko krótki biogram, a więcej obiecuję, gdy uda mi się zdobyć i przeczytać książkę Natana Grossa "Żydowski bard".

Mordechaj Gebirtig urodził się na krakowskim Kazimierzu, w tradycyjnej żydowskiej rodzinie. Pracował jako stolarz w warsztacie swego brata, mieszkał w oficynie kamienicy przy ul. Berka Joselewicza, na fasadzie której znajduje się obecnie pamiątkowa tablica. Nielubianą pracę i biedne życie osładzał sobie pisaną w jidysz poezją. Nie znając nut, sam komponował muzykę do swoich wierszy. Doceniany już za życia, światową sławę zdobył po śmierci. Zastrzelony w czerwcu 1942 roku, podczas akcji wysiedleńczej w krakowskim getcie, nie ma swojego grobu. Symboliczny postawiono mu po wojnie, na kirkucie przy ulicy Miodowej.

Za Agnieszką Legutko-Ołownią - autorką przewodnika "Krakowski Kazimierz" - powtórzę znaną ponoć anegdotę związaną z ostatnim żydowskim bardem. "Pewnego razu śpiewak uliczny pod oknem Gebirtiga śpiewał jego własną pieśń "Rejzele". Gdy Gebirtig, nie mogąc znieść przekształceń, chciał śpiewaka poprawić, ów obruszył się: Popatrz, popatrz, to ja to śpiewam odkąd zburzono Świątynię, a ten chce mnie uczyć!"


środa, 16 czerwca 2010

Zbliżenie III


"Na początku listopada pod Wawelem spadł śnieg (...) Zaraz potem na mieście pojawiło się ogłoszenie niemieckiej administracji, w którym zarządzono, iż wszyscy mężczyźni Żydzi, powyżej trzynastego roku życia, muszą się stawić wcześnie rano przed magistratem. Tam dostaną łopaty i usuną śnieg z ulic oraz trotuarów (...) Podzielono nas na grupy. Nasza trafiła na Aleje Trzech Wieszczów. W tym czasie miasto otarło powieki ze snu i powoli zaczynało się ożywiać. Ludzie wychodzili na ulice, spieszyli do pracy, wstępowali do sklepów, a po drodze smakowali niecodzienny widok - nieźle ubrani panowie w różnym wieku, z brzuchami i łysinkami, gdzieniegdzie Żydzi z brodami i pejsami, maszerują przez ulice szacownego grodu pod okiem i przewodnictwem magistrackiego ciecia.


Dotarliśmy na miejsce przeznaczenia. Zaczęliśmy zgarniać śnieg, rąbać lód, łagodzić skutki zimy. Wszystko przebiegało w spokojnym, wyciszonym rytmie. Dzień przesycony słońcem, mroźny, zdawał się sprzyjać naszemu zajęciu. Nagle zaczęły się wokół nas gromadzić grupki ludzi, zwykłych gapiów. Początkowo przyglądali się z uznaniem naszej robocie, kiwali głowami, ale z czasem zaczęły się budzić w nich demony. Stawali się agresywni. Zaczepiali nas coraz bezczelniej. Rej wodziła gawiedź z przedmieść, typowe krakowskie andrusy i bajoki. Dla nich rzucanie śnieżkami w pracujących Żydów było znakomitą zabawą. Rzucając, nie szczędzili nam docinków w rodzaju: "No, wreszcie się wzięły Żydy za robotę", "Jak to trzyma łopatę, jak Żydówkę za cycki", "Tylko handlować i oszukiwać umiecie, więc najwyższy czas wziąć się za porządną robotę"...

Docinki stawały się coraz ostrzejsze i obraźliwsze. Poleciały zamiast śnieżek - kawałki lodu i kamienie. Magistracki cieć stał z boku i milczał - jakby cała awantura była wpisana w scenariusz wydarzeń. Mimo zimna zaczęło być gorąco. Nagle z bramy kamienicy - przy Alejach mieszkali wówczas profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego i intelektualna śmietanka miasta, a dzielnica należała do eleganckich i dystyngowanych - wyszedł starszy pan. Ubrany był w ciepłą bonżurkę z białą chusteczką w górnej kieszeni, w wełniane spodnie, a jego włosy były już przyprószone siwizną i świeżym śniegiem. W rękach trzymał tacę, na której stała wódka w kieliszkach i zakąski.

- Panowie pozwolą - powiedział do nas ciepłym, serdecznym głosem. - Niech się panowie nie przejmują. Wojna wnet się skończy i każdy wróci na swoje miejsce. To tylko tymczasowość chwili. Proszę się częstować. Wokół zapadła idealna cisza. Nawet śnieg przestał padać. A kawałki lodu i kamienie - latać w powietrzu. Powoli, w milczeniu, zebrana gawiedź zaczęła się rozchodzić. Jakby w zawstydzeniu. Wczesny zimowy wieczór zapalił latarnie, a śnieg znów zaczął padać. Pobielił Kraków, ulice, Planty, dachy kamienic. Wokół nas zrobiło się bardzo, bardzo cicho. W tej ciszy słychać było szmer wirujących na delikatnym wietrze płatków śniegu.

Nie wiem, kim był ten starszy, dystyngowany pan. Może jako prorok przewidujący rychłą i optymistyczną przyszłość nie był olbrzymem. Ale jako człowiek..." /fragment książki Marcela Goldmana "Iskierki życia"/


niedziela, 13 czerwca 2010

Dopisek


Tak, to będzie właściwie dopisek. Do posta
"Dlaczego" z początków mojego blogowania. W niedzielę ostatnie zajęcia na podyplomowych judaistycznych studiach, stąd może ów refleksyjno-wspomnieniowy nastrój, a także skłonność do podsumowań? Bloguję równo rok, w rozumieniu akademickim - od października do czerwca. Okres ten maluje się w mej świadomości jak piękny pejzaż - nie boję się nawet użyć słowa landszaft. Nie żebym tak oceniała to, co się w tym czasie wydarzyło i co sama robiłam. Nie mam na myśli kiczu, raczej słodycz. Słodycz chwil spędzonych na wykładach i pracy nad Bobe Majse. Pogłębianie wiedzy, pisanie postów, asystowanie Piotrowi w robieniu zdjęć, zwykłe-niezwykłe (bo z radosną myślą w tyle głowy, że podzielę się tym niebawem z innymi) uczestniczenie w wydarzeniach wpisujących się w moje hobby, a także praca nad pewnymi "dodatkowymi materiałami", które niebawem pokażę :) - to wszystko wypełniło ten rok radością, sprawiło, że odżyłam.

Cóż z tego, że siedząc w szkolnej ławie mniej niż zwykle podróżowałam? Co to szkodzi, że pisząc posty do białego rana, nieprzytomnym okiem witałam nadchodzący dzień i ratowałam się jedną więcej, niż zwykle, filiżanką kawy? Ten rok zmienił wiele, na pewno jednak nie przyniósł odpowiedzi na pytanie "dlaczego judaizm?" I dobrze. Nie zawsze lubię wiedzieć.

Lista pomysłów na posty coraz dłuższa i dłuższa, a ja - radosna i energiczna - już ustawiam się w bloku startowym. Jeszcze tylko zaliczę sesję, jeszcze tylko obronię pracę dyplomową i... będę robić to samo :) Wędrować, poznawać, uczestniczyć, pisać. W kolejną podróż zabierzemy - jak zawsze - aparat fotograficzny i przewodnik "Śladami Żydów polskich" Adama Dylewskiego. Gdy kolejny opiekun kirkutu odkryje naszą obecność po drugiej stronie zamkniętej bramy - owe niezbite dowody naszego zaangażowania, a nie wandalizmu teraz będzie można poprzeć jeszcze jednym - wzmianką o Bobe Majse.


niedziela, 6 czerwca 2010

Bywa i tak


Moja tygodniowa nieobecność na blogu to nie efekt lenistwa, wręcz odwrotnie - pracowitości. Machałam piórem, a jakże - tyle, że w celach uczelniano-zaliczeniowych. Dobiegają końca :( moje podyplomowe judaistyczne studia, o których już trochę było na Bobe Majse. Robi się gorąco (szkoda, że tylko w przenośni), dlatego z góry przepraszam, jeśli do końca czerwca rzadziej się będę odzywać.


Wczoraj skończyłam pisać esej na zaliczenie kursu "Historia państwa Izrael". Prowadząca zaproponowała kilka tematów, można też było zgłosić własny. Skorzystałam z tej drugiej opcji. "W kręgu symboli. Duchowe wartości Izraela." - oto, co wymyśliłam. W roli głównej wystąpiły: flaga (a więc i tałes, i Gwiazda Dawida), godło (a więc menora), hymn, język hebrajski, Ściana Płaczu, Grób Dawida, Masada. Niektóre motywy przeniknęły z bloga do eseju, mam nadzieję, że niebawem nastąpi odwrotny transfer :)

Nie samą pracą żyje człowiek, choć w przypadku moich studiów granica pomiędzy obowiązkiem, a przyjemnością zaciera się. Rękę wystarczy oderwać od klawiatury - już odpoczywa, głowa jest bardziej wymagająca - trzeba ją przewietrzyć. O to najłatwiej na spacerze, a jak spacer, to oczywiście po Kazimierzu! I tak trafiliśmy na pewną ulicę, nazwy nie wspomnę. Na piersi Piotra dyndał aparat fotograficzny. Rozmawiając, a może tylko gapiąc się pod nogi, nie zwróciliśmy uwagi na młodą kobietę z sześcioletnią (na oko) dziewczynką. Na szczęście ona zwróciła uwagę na nas, proponując wspólną wizytę na niesamowitej klatce schodowej mijanej właśnie kamienicy. Sama bała się tam zajrzeć. Dlaczego? To, jak sądzę, wyjaśnią zdjęcia, wraz z opisem małej przygody, którą dane nam było przeżyć.

Weszliśmy w bramę jak do wehikułu czasu. Potem były schody - drewniane, rozlatujące się i skrzypiące. Na półpiętrze przedwojenna posadzka. Nieco wyżej tylko dwa mieszkania. Stare drzwi, wizjer i... cudowny ślad po mezuzie. "Tu przed wojną mieszkał żydowski lekarz" - usłyszeliśmy. Towarzysząca nam kobieta przyjechała na jeden dzień z Warszawy, by pokazać małej to i owo. Robiła dużo zdjęć. Znała miasto. Już miałam zapytać, skąd tak dobrze, gdy... drzwi drugiego mieszkania (już nie tak piękne, choć także ze śladem mezuzy na framudze, tyle że zamalowanym białą farbą) otworzyły się z hukiem i wychynęła z nich postać bodaj kobieca. Jej złe spojrzenie zlustrowało nieoczekiwanych "gości", potem spoczęło na aparacie Piotrka i... zaczęło się. Groźby poszczucia psami i wezwania policji :) były bodaj jedynymi, które wypada przytoczyć. Z głębi mieszkania wylał się potok bluźnierstw. Czyżby autorstwa pana męża, któremu nieoczekiwanie przerwano leczenie kaca? Gdy na klatkę wypadł młodzian (czyżby synek?), wyglądający na takiego, co to niedawno wrócił - raczej nie ze szkoły, najzwyczajniej w świecie wzięliśmy nogi za pas.

Przygoda zakończyła się szczęśliwie, nikomu nic się nie stało, sprzęt ocalał, a zdjęcia... Zobaczcie sami.