Z kuchni dochodziły obiecujące i bardzo żydowskie aromaty. W samym sercu uroczego miasteczka, w piwnicach dawnego Domu Talmudycznego. Koza w nazwie uliczki i na restauracyjnym szyldzie. Głód wrażeń, także tych gastronomicznych. Długa droga do Tykocina. Prowadziły marzenia, plany, GPS i mechaniczne konie, a od progu „Tejszy” już tylko nos, który stanowczo nakazał zostać i nie szukać dalej.
Rozsiedliśmy się wygodnie, wyłuskując z menu dania inspirowane kuchnią
żydowską.
– Kurczak na słodko, kugel i bigos żydowski – wyrecytował kelnerce
uśmiechnięty od ucha do ucha Piotr.
Gdy odeszła, cicho zanuciłam:
„Tych
miasteczek nie ma już
Okrył niepamięci kurz
Te uliczki, lisie czapy, kupców rój
Płotek z kozą żywicielką
Krawca Szmula z brodą wielką
Co jak nikt umiał szyć ślubny strój
A zakochane oczy lśnią
Otula się liliową mgłą
Zapomniany świat i płynie, płynie w dal
Z kogucim i baranim łbem
Na białej chmurze ginie, hen
Tak, jak malował pan Chagall…” *
Okrył niepamięci kurz
Te uliczki, lisie czapy, kupców rój
Płotek z kozą żywicielką
Krawca Szmula z brodą wielką
Co jak nikt umiał szyć ślubny strój
A zakochane oczy lśnią
Otula się liliową mgłą
Zapomniany świat i płynie, płynie w dal
Z kogucim i baranim łbem
Na białej chmurze ginie, hen
Tak, jak malował pan Chagall…” *
– Czy ktoś mnie wołał? – usłyszeliśmy nagle.
W drzwiach restauracji stał siwy mężczyzna o łagodnych, rozmarzonych
oczach.
– Kto to… – Piotr nie dokończył, gdyż przybysz podszedł do naszego stolika
i zdecydowanym ruchem odsunął wolne krzesło.
– Kto? Kto? Pan mnie nie zna? – zapytał. Marc Chagall we własnej osobie!
W tym momencie podeszła kelnerka i postawiła na stole dymiące talerze.
Skierowała w stronę gościa pytające spojrzenie.
– Dziękuję – odparł przybysz. Popatrzę, jak tych dwoje pałaszuje –
zachichotał. – No, jak tam?
– Mmmm – przez dłuższą chwilę nie byliśmy w stanie wydobyć z siebie nic
więcej, a potem… popłynęła rzeka słów.
– Już dość tych pochwał – powstrzymywał przybysz. – Myślałby kto,
prawdziwa żydowska kuchnia! – prychnął. – Nie obrażajcie mojej matki i babki.
– Przynajmniej kugla proszę spróbować – zachęcałam.
– To ma być kugel?! Prawdziwy kugel robi się z makaronu, a to zwykła
babka ziemniaczana. Swoją drogą, wyśmienite danie.
Tu głos mu złagodniał, jakby w duchu uśmiechał się do wspomnień.
– Ciotka Mariasza robiła to najlepiej. Do tartych ziemniaków dodawała
kawałki tłustej gęsi. Gdy tłuszcz się topił, gęsina wsiąkała w ziemniaki,
tworząc przepyszne skwarki.
Zamilkł, by za chwilę dodać – zwykłym już tonem – A prawdziwy kugel to
makaron! Na słodko, lub na słono. Aaaaale, o czym my mówimy w czasach,
gdy synagoga jest muzeum, Dom Talmudyczny restauracją, w dodatku niekoszerną, a
kirkut pastwiskiem dla koni.
– Chodźmy na spacer – zaproponowałam.
Obeszliśmy całe miasteczko, wszystkie ulice, uliczki, zaułki. Podziwialiśmy
synagogę, kościół, murowane domy i drewniane domki. Zardzewiałe furtki, zapraszające
ganki i kamienne stopnie. To był zwykły dzień tygodnia. Ludzie wracający z
pracy ostatnim busem, młodzi wiekiem i stażem małżonkowie na spóźnionej sesji
zdjęciowej w plenerze…
Marc Chagall milczał, przyglądając się wszystkiemu uważnie.
– Ręka już nie ta – westchnął przy pożegnaniu. Szkoda. Namalowałbym
Tykocin.
* fr. piosenki „Tak, jak malował pan Chagall”, sł. Wojciech Młynarski,
muz. Leopold Kozłowski
Byłam w Tykocinie, dość dawno.
OdpowiedzUsuńTrochę żal synagogi - muzeum to atrapa życia. Chociaż przynajmniej nie niszczeje. No i fakt, że nie ma tam sklepu, też coś znaczy.
Ela
Muzeum nie udaje życia, chociaż tyle.
Usuń