“Kolejne moje podejście. Może dziś się uda…
Piszę do Pani już któryś raz. Piszę, piszę, nie wysyłam. Zostawiam do rana, rano stwierdzam, że bez sensu, że po co, że co to kogo - i kasuję. Nie wiem, po co i nie wiem, co napiszę, ale gniecie mnie ten pryszcz i muszę go wycisnąć. Nie obiecuję, że będzie krótko i na temat, bo ja nawet nie wiem, na jaki temat. Ale chciałabym.
Rzecz w tym, że mnie zazdrość nosi. Okropna zazdrość. Z każdym przeczytanym zdaniem. Trafiłam na Pani bloga, już jakiś czas temu, potem na tę stronę na FB. Wsiąkłam na kilka nocy. Malowniczo by było napisać, że do pierwszego kura, ale jakoś kur nie ma w okolicy, więc poprzestanę na stwierdzeniu o zarwanych nocach. I o tej zazdrości. Niewielu rzeczy ludziom w życiu zazdroszczę, ale najważniejsza z nich jest wiedza. I tak czytam, czytam, i z każdym zdaniem coraz większa zazdrość mnie ogarniała - że to przecież JA powinnam napisać. Mogłabym. Powinnam. Dlaczego ja tego nie napisałam? Przecież we mnie to samo siedzi. I że też bym chciała tyle wiedzieć. Mogłabym też tyle wiedzieć, żeby to, co tam siedzi, lepiej ogarnąć. I czułam się na Pani blogu jak przed lustrem. Oprócz zazdrości - zadziwienie. Że tak samo mi pachnie. Że też to znam. Że tak samo płaczę za tym światem, którego nie ma, tak samo go szukam. Że gwiazdy zauważam wszędzie. Że szukam mezuz na futrynach, jakoś tak bezwarunkowo. Że szukam hebrajskich resztek liter na starych kamieniach chodnikowych. Że w każdym mieście wszystkie drogi prowadzą na Stamford Hill... Potem odkryłam, że nawet rocznik ten sam, co już mnie nawet specjalnie nie zdziwiło…
Kolejnej rzeczy, której ludziom zazdroszczę, to korzenie. Pamięć pokoleń, czy raczej możliwość wyjaśnienia pewnych rzeczy pamięcią pokoleń. Nie wiem, pogubiłam się już, czy Pani ma te korzenie, których ja się tak uparcie usiłowałam swojego czasu doszukać - czy też tak się Pani to znikąd wzięło… Nie mam korzeni, samo przyszło i zostało. Nie wiem, skąd przyszło. Skądś, jakoś się uparło i zostało. Bez przyzwolenia na początku w zasadzie. Przyszło i zaczęło pachnieć. Najpierw zdałam sobie sprawę, że wiem jak pachnie. Potem zaczęło dręczyć, ciągnąć, sprawiało, że wszędzie znajdowałam te mezuzy i tego chasyda na pozornie nieżydowskiej szafie. Czytam Pani bloga i kłaniam się do samej ziemi. Właśnie te zapachy, te zdjęcia, pasja dokumentalisty poparta rzeczową wiedzą. Boli mnie to wręcz fizycznie. Nie potrafię wyjaśnić. Gdzieś w środku jestem chasydką z ogoloną głową. Szukam świata, którego nie ma, znajduję tylko ślady po mezuzach.
Mój ojciec wychował się w wojenno-powojennej rzeczywistości. Dziś ma ponad 70 lat, i do tej pory, kiedy idzie brukowaną ulicą, szuka odruchowo łusek po nabojach między kocimi łbami. Bo one tam były, bo między brukiem zawsze można było znaleźć łuski albo i pociski niewypały. Pełno łusek, bo front tamtędy przechodził. I po 70 lat on cały czas odruchowo szuka łusek. Ja mam to samo z futrynami. A nuż będzie ukośny ślad…
W korzeniach szukałam. Nie ma nic. Rodzina z gatunku tych pt. “Dziecko, co ty mówisz, ależ skąd by u nas, broń Panie Boże”...
Nie, proszę Pani. Nie znajduję ani jednego racjonalnego powodu, dla którego to wszystko Pani piszę. Gniecie mnie. I Pani blog też mnie gniecie. Zachłystuję się nim, odkrywam, stoję sobie przed nim jak przed lustrem i tylko mi żal, że nie moje to lustro...
wysłać, nie wysyłać
wysłać, nie wysyłać
za ewentualne literówki, powtórzenia i potknięcia z góry przepraszam nie przeczytam tego, co napisałam, bo jak przeczytam, to nie wyślę po raz kolejny…
klik”