To
jest cheder, a tam stoi młyn. Cheder to szkoła. Josek uczy się w
chederze. Josek to Żyd. To jest książka Joska. A tu hebrajskie litery.
Alef... Bet... powtarza chłopiec. To jest tate Joska. Tate jest dumny z
syna.
To
jest droga. Drogą jedzie wóz. Na wozie siedzą Żydzi. To jest Josek, a
to jego tate. Tam jest kirkut. Kirkut to cmentarz żydowski. Tu stoi
Niemiec. Niemiec trzyma karabin.
To jest cheder, a tam stoi młyn. Cheder jest pusty.
Działoszyce. Dawny budynek chederu. Na drugim planie pozostałości młyna.
Od
kilku tygodni sypie śnieg. Cicho, niepostrzeżenie uzupełnia wydeptane,
rozjeżdżone ubytki dnia. Powoli, płatek za płatkiem osiada miękko: na
drzewach, chodnikach, dachach samochodów. Po południowej drzemce i
filiżance kawy podchodzę do okna, a on już tam jest. Jak pianka na
cappucino, albo świeża, czysta, puchata kołderka.
Miło
patrzeć na śnieg zza szyby ciepłego mieszkania. Po tej stronie świece,
filmy, książki i wirtualny świat internetu, za oknem ten prawdziwy. W
swoim białym przebraniu czaruje i uwodzi. Nikogo nie zwiedzie jego
pozorna łagodność, ale już piękno - owszem.
Na
zasypanych chodnikach nie słychać stukotu obcasów. Mróz zagnał dziatwę
do domów. Tę samą ciszę i warstwę śniegu odnalazłam na kirkucie. Pod
świeżą, czystą, puchatą kołderką śpi snem wiecznym Henio Halkowski.
W Warszawie na Próżnej o 15:00 Apel Pamięci. U
mnie dom pełen Bruno Schulza, bo to ważne, żeby Holokaust nie był tylko
zatrważającą liczbą 6 milionów, ale miał imiona, nazwiska i twarze.
O 18:00 - jak co roku - postawimy w oknach zapalone świece...
Moje ulubione zdjęcie Bruno Schulza. Źródło. Zginął w rodzinnym Drohobyczu, zastrzelony na ulicy 19.11.1942.
Dopiero
co kupiłam (w Taniej Książce, bo to nie jest nowa pozycja) książkę
Joanny Olczak-Ronikier “Piwnica pod Baranami”. Legendarny album,
legendarnej autorki o legendarnym miejscu, którego założycielem i dobrym
duchem był Piotr Skrzynecki.
Przeglądam,
wącham (zawsze wącham nowe książki, dlatego nie próbujcie mnie
przekonywać do e-book’ów:), podczytuję... i prawie natychmiast trafiam
na poniższy malunek.
Piotr S. czułym okiem patrzy na trzymaną w dłoni - emanującą ciepłem i blaskiem Gwiazdę. Gwiazdę o nieprzypadkowym kształcie.
Jak
nie odrywając stóp od lądu zawitać do Wielkiej Brytanii? W tym celu
wystarczy udać się na Gibraltar, który jest jej - cóż za urocze
określenie! - zamorskim terytorium. We wrześniu ubiegłego roku miałam
przyjemność podziwiać skrawek kraju bobby-iego i czerwonej budki
telefonicznej, a na zalanych słońcem (tak, tak) ulicach posłuchać
British English.
Czekając
na wjazd na Skałę przeglądamy pobraną z okienka Informacji Turystycznej
mapkę. Już po chwili słyszę tryumfalny głos Piotra: “Zobacz sama!”
Patrzę, patrzę i... nic nie widzę. “No przecież Gwiazdy...” - nawiguje
Piotr. Gwiazdy?! - albo mnie upał otumanił, albo Piotrowi zaszkodził.
“Gwiazdy Dawida!” - prawie krzyczy.
Nie
wierzę własnym oczom, nie wierzę mapce. Biegnę do pani w okienku i
pytam, czy to prawda, że na maleńskim Gibraltarze są aż cztery
synagogi?! Pani ze stoickim spokojem potwierdza, a u moich ramion
wyrastają skrzydła. Już wiem, co będę robić w tzw. wolnym czasie.
Pod
arabskimi rządami Żydom na Półwyspie Iberyjskim żyło się dobrze.
Niestety położyła temu kres rekonkwista (wyparcie Maurów przez
chrześcijan), zakończona panowaniem Królów Hiszpańskich - Izabeli
Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego. W chrześcijańskiej Hiszpanii
zabrakło miejsca dla Żydów. Prześladowani, zmuszani do przyjęcia obcej
wiary, zostali w końcu (1492 rok) wypędzeni.
Na
początku XVIII wieku - w czasie wojny o sukcesję hiszpańską
interesujący nas Gibraltar został zajęty przez Wielką Brytanię i - jak
już wiemy - pozostaje w jej dobrach do dziś. A skąd wzięli się tam
Żydzi? Władających językiem ladino żydowskich kupców z Maroka
sprowadzono na Gibraltar w celu zapobieżenia problemom aprowizacyjnym w
brytyjskich oddziałach. Natychmiast przyciągnęło to sefardyjskich
współbraci z innych europejskich miast, takich jak Livorno, Londyn, czy
Amsterdam. Tu czuli się bezpieczni i bez przeszkód mogli publicznie
wyznawać judaizm.
Szaar
Haszamajim (hebr. Wrota Raju) - Wielka Synagoga, zwana także
Holenderską. Główna i najważniejsza. Zbudowana w 1724 roku. Jej
fundatorem był przybyły z Londynu Izaak Netto. Londyńska Kongregacja
była zaś filią sefardyjskiej synagogi w Amsterdamie - stąd określenie
Holenderska.
Ec
Chajim (hebr. Drzewo Życia) - Mała Synagoga. W jej sąsiedztwie był
niegdyś mięsny targ, a w budynku synagogi mieściła się jesziwa (do 1759
roku), w której spotykali się żydowscy kupcy.
Nefutsot
Jehuda (hebr. nazwa nawiązuje do tytułu XVI-wiecznej książki rabina
Judy Moscato) - Synagoga Flamandzka - Synagoga przy Line Wall.
Ufundowana w 1799 roku przez bogatych holenderskich kupców. Wybudowana w
ogrodzie, którego jedyną pozostałością jest stara palma na dziedzińcu
synagogi.
Synagoga
Abudarham. Na początku XIX wieku imigranci z Maroka zaadaptowali na
synagogę budynek Jesziwy Rabbiego Salomona Abudarhama.
Koszerne delikatesy.
Koszerna (jedyna mięsna) restauracja. Pozostałe prowadzą kuchnię mleczną.
Gibraltarskie mezuzy.
Niestety,
nie udało mi się wejść do żadnej z synagog, a także odwiedzić lokalnych
kirkutów. W takich sytuacjach Piotr powiada zawsze: “Trzeba mieć po co
wracać.” W końcu nasza wizyta na Gibraltarze trwała zaledwie kilka
godzin, a judaika nie były jej celem.
Czasami
Gibraltar spowijają gęste mgły. W jednej chwili znika całe miasto,
znika Skała, a potem jakby nigdy nic znowu świeci słońce. Hiszpanie
komentują złośliwie: “Anglicy wycisnęli swoje piętno nawet na klimacie
Gibraltaru”, albo cytują poetę: “To pocałunek przesłany przez Londyn
swojej kolonii.”
Mgły,
makaki, Skała, ulica przecinająca pas lotniska, a także cztery czynne
synagogi to całkiem sporo miłych, gibraltarskich ciekawostek. I ta
zwyczajna, codzienna obecność Żydów; codzienne, zwyczajne żydowskie
życie.
Więcej informacji o gibraltarskich Żydach znajdziecie na stronie Gibraltar Jewish Community. M.in. z j.w. korzystałam przy pisaniu tego posta.
“W
synagodze na balkonie jest miejsce dla kobiet. Spotykają się tu
wszystkie, które znam z widzenia z Plant, z kawiarni, z teatru (...)
Podczas gdy z dołu, z sali, unoszą się uroczyste głosy i śpiewy
modlących się mężczyzn, ja delikatnie przeciskam się obok stojących
wokół kobiet aż do pierwszego rzędu - tu są te najbogatsze i najlepiej
ubrane, stoją albo siedzą. Mają pelerynki z lisów, z norek, kapelusze
lub koronkowe chustki na włosach i zawsze dużo złotej biżuterii -
łańcuszki, kolczyki, pierścionki. Rozglądam się i czekam, aż pojawi się
ta najważniejsza z nich - znana w Krakowie piękność: Ruth Buczyńska. Jej
wejście poprzedza zawsze lekki szmerek wśród pań, pochylają ku sobie
głowy, coś tam opowiadają, plotkują. Ale ja nie słucham, tylko patrzę.
Zdaje się, że nie interesuje to także jej: jakby nic nie słyszała, mile
się do wszystkich uśmiecha i staje w pierwszym rzędzie - wysoka, z
gładkimi, błyszczącymi ciemnymi włosami, które starannie ułożone,
opadają aż na ramiona. Nie wiem, czy wie, że przyciąga oczy wszystkich.
Spokojna, uprzejma, ubrana w jasnopopielaty kostium, bez żadnej
biżuterii, tylko w uszach ma mieniące się tysiącami światełek brylantowe
kolczyki...” /”Dobre dziecko”, Roma Ligocka/ “Takich ludzi nie ma.” “Łączyła w sobie piękno i mądrość cadyka.”
Książkę
Romy Ligockiej przeczytałam pod koniec grudnia, zaś Stary Rok żegnałam w
Piwnicy Pod Baranami. Byłam tam po raz pierwszy i po raz pierwszy
podziwiałam na żywo piwnicznych artystów. Kilka dni wcześniej nie miałam
pojęcia o istnieniu Ruth Buczyńskiej, a tym samym jej związkach z tym
miejscem, tymi ludźmi. A jednak nasze drogi przecięły się... Trzeba
przyznać - dość wirtualnie. I tylko wizyta na kirkucie przy ul. Miodowej
zdarzyła się naprawdę.
Moja
osobista witamina PP, czyli... pastelowe pierniczki od Małki :)
Zapewniam, że smak ciastek dorównywał ich urodzie, zatem po
błyskawicznej (acz cierpliwej - dla dobra efektu) sesji foto, jeszcze
tego samego wieczoru były już tylko błogim wspomnieniem.
Piernik, lukier, jagodowy sok... I ten kształt, ten kształt, ten kształt!
“No
i skończyło się rumakowanie!” - jak powiada Osioł ze “Shreka” (a film
ten to oddzielna żydowska historia, o której kiedyś na pewno będzie na
Bobe Majse). W wersji blogowej powinnam raczej napisać: “aniołkowanie”
(nawiązujące do tego posta i tego posta) oraz “chanukowanie” (tym razem tutaj).
Nadeszły
zwykłe, styczniowe dni... W dodatku kolejne święto wypada w niedzielę, a
więc nie przysługuje rekompensata w postaci innego dnia wolnego. “Ech!”
- westchną niektórzy. “Dno i wodorosty” - burkną inni.
Ja
też nie mam najlepszych wieści, chociaż - jak mawiał Tewje Mleczarz - z
drugiej strony... Wybaczcie, ostatnio cytaty i parafrazy mnie
prześladują, ale już przechodzę do sedna, czyli maila od Andrzeja.
“Głupcy,
prostacy, żydożercy to nie tylko "bohaterowie" blogów, filmów,
opowieści, czyli tego co jest, lub było, gdzieś tam daleko. Wczoraj
kupowałem piwko w małym sklepie w centrum. Gość zawsze wydawał się miły,
choć już wcześniej pomstował na Skarbówkę, ZUS, rząd... Ale to normalne
i w sumie uzasadnione. Za to wczoraj na moją uwagę, że ma fajne ceny,
choć sklepik nieduży, zrobił gest potrząsania pejsami i że wiadomo kto
rządzi, i że gaz drogi, i służba zdrowia pada. A ja zamiast coś mu do
rozumu ostro, to powiedziałem - tak, tak... Z lekceważeniem w głosie co
prawda, ale to za mało. I wyszedłem. W każdym razie zakupów już tam nie
zrobię. Ale chodzi o sam namacalny fakt istnienia takich gości. I jest
mi wstyd przed sobą, że nic nie powiedziałem. Coś mi się zdaje, że przy
pogromie zaszyłbym się gdzieś ze strachu.”
Andrzej
napisał także: “Sklep monopolowy Bielsko-Biała, ul. Cechowa, naprzeciw
Greenway'a. Może ktoś z czytelników jest z Bielska i też zechce tam nie
kupować.”
Po grudniu przychodzi styczeń i zawsze robi się... tak jakoś szaro.