Czy egzamin może być lekcją? Ba!
Jak pamiętacie, w sobotę  zdawałam dwa egzaminy - końcowe w tej sesji, a zarazem na studiach. Oba  pisemne, po 1,5 h każdy: z historii krakowskich Żydów i Holokaustu.  Obowiązywał ten sam schemat: kilka pojęć do wyjaśnienia, oraz - do  wyboru - 1-2 tematy opisowe. Jesteście ciekawi szczegółów? Chętnie  zanotuję je w tym miejscu, także dla własnej nader ulotnej pamięci.
Dzieje  krakowskich Żydów. Pojęcia: Bejt Jakow, Sara Szenirer, Dow Ber  Meisels, Podgórze, rumacje, Jan Olbracht, Makkabi, Ozjasz Thon. Tematy  opisowe, które wybrałam: "Ulica żydowska" - osadnictwo Żydów od  Średniowiecza do XIX wieku - miejsca i ich przeobrażenia", "Życie  społeczno-kulturalne Żydów okresu międzywojnia". Holokaust.  Pojęcia: Bełżec, Noc Kryształowa, Hans Frank, Wannsee, Irena Sendler.  Temat rozprawki: "Działania i niemieckie ustawodawstwo antyżydowskie od  dojścia Hitlera do władzy".
Jak napisała mi w mailu Kasia  ino-ino: "Wiedziałam... ja wiedziałam, że tak będzie. Pójdziesz i  wrócisz z dwiema obrzydliwymi piątkami" :):):)
Na pierwszym  egzaminie do naszej podyplomowej grupy dołączyli studenci dzienni. Kilka  osób spóźniło się i każdy zajmował pierwsze z brzegu wolne miejsce.  Przez dłuższą chwilę nie zwracałam uwagi na siedzącą obok mnie  dziewczynę. Gdy w chwili namysłu bezwiednie spojrzałam na jej kartkę,  przed oczami zawirowały mi stawiane przez nią zgrabnie i pewnie  hebrajskie litery. O ja mały żuczek! - pomyślałam tylko.
Pomiędzy  egzaminami mieliśmy godzinną przerwę, miło spożytkowaną na kawę w  "Chederze", który jest o krok od nowej siedziby Katedry Judaistyki. W  tym czasie sprawdzono nasze prace. Po drugim egzaminie było podobnie.  Kilkadziesiąt minut łapania słońca na uczelnianym dziedzińcu i - kolejne  ogłoszenie wyników. Z lekkim i radosnym sercem podążyłam do Synagogi  Starej, na wystawę wycinanek Marty Gołąb, ilustrujących "Opowieści  Rabina Nachmana z Bracławia" w interpretacji Henryka Halkowskiego. Zdane  egzaminy, rozpoczynający się właśnie Festiwal Kultury Żydowskiej, a  także mój tygodniowy urlop wprawiły mnie w wyborny nastrój.
Henryk  Halkowski pokusił się o pogłębioną analizę opowieści, które przy  niewprawnym czytaniu mogą się wydawać zwykłymi baśniami. Tymczasem są to  historie z drugim, a może nawet trzecim dnem. Historie zadomowione w  mistycyzmie żydowskim. Bez znajomości Księgi Bahir, Zohar i sama nie  wiem, czego jeszcze - nie sposób ich chociażby "dotknąć".
Wyszłam  z synagogi na zalaną słońcem ulicę Szeroką. Oto zawsze będący sobą -  ironiczny i bezpośredni erudyta - Henryk Halkowski dał mi "po nosie".  Zadarłam głowę i zapatrzyłam się w błękitne niebo, po którym leniwie  płynęły obłoczki. Jeden z nich - nieco bardziej pękaty, z czymś na  kształt twarzy okolonej brodą - w rozedrganym, gorącym powietrzu  sprawiał wrażenie trzęsącego się ze śmiechu. Odwzajemniłam uśmiech.

 
 
 
 
 
W przyszły weekend rozpoczyna się jubileuszowy - 20-ty  Festiwal Kultury Żydowskiej. Zaopatrzyłam się już w drukowany program -  kolorową książeczkę pełną obietnic i... po raz pierwszy planuję wziąć  tydzień urlopu, by niczego nie musieć sobie odmawiać. Zaraz po sobotnich  egzaminach wejdę w świat wystaw, wykładów, muzyki, spacerów, a wszystko  to na jeden, ulubiony temat. Już jestem podekscytowana. Wspomniana  książeczka straciła na "ładności", wiele w niej zakreśleń, dopisków,  tajemnych oznaczeń. "I to pachnie, i to nęci..." Przy okazji zajrzałam  do swoich festiwalowych notatek z lat ubiegłych i znalazłam takie oto  wspomnienie.
5 lipca 2006 – środa – Synagoga Kupa
Północ.  Ścieżka do synagogi wytyczona płomykami świec. Zapowiedź niezwykłego  koncertu fortepianowego. Anthony Coleman gra Gebirtiga – jego słynne,  ludowe pieśni we własnej, zaskakującej aranżacji.
„Bałagan” na  fortepianie okazuje się zamierzony. Masywne, szklane popielniczki, taśma  izolacyjna, szklanki, klucze – to wszystko już niebawem posłuży  artyście w uzyskaniu mniej, lub bardziej dziwnych muzycznych efektów.  Kolejne przedmioty na zmianę znikają we wnętrzu instrumentu.
Czy  można tak „męczyć” zacny i cenny zapewne sprzęt? Widocznie dla  Gebirtiga można wiele.
...................................................
Pisać  o Gebirtigu, to trochę jak o Singerze... Trzeba mieć hucpę! Poza tym  prawie każdy zna obu Panów. Zatem teraz tylko krótki biogram, a więcej  obiecuję, gdy uda mi się zdobyć i przeczytać książkę Natana Grossa  "Żydowski bard".
Mordechaj Gebirtig urodził się na krakowskim  Kazimierzu, w tradycyjnej żydowskiej rodzinie. Pracował jako stolarz w  warsztacie swego brata, mieszkał w oficynie kamienicy przy ul. Berka  Joselewicza, na fasadzie której znajduje się obecnie pamiątkowa tablica.  Nielubianą pracę i biedne życie osładzał sobie pisaną w jidysz poezją.  Nie znając nut, sam komponował muzykę do swoich wierszy. Doceniany już  za życia, światową sławę zdobył po śmierci. Zastrzelony w czerwcu 1942  roku, podczas akcji wysiedleńczej w krakowskim getcie, nie ma swojego  grobu. Symboliczny postawiono mu po wojnie, na kirkucie przy ulicy  Miodowej.
Za Agnieszką Legutko-Ołownią - autorką przewodnika  "Krakowski Kazimierz" - powtórzę znaną ponoć anegdotę związaną z  ostatnim żydowskim bardem. "Pewnego razu śpiewak uliczny pod oknem  Gebirtiga śpiewał jego własną pieśń "Rejzele". Gdy Gebirtig, nie mogąc  znieść przekształceń, chciał śpiewaka poprawić, ów obruszył się:  Popatrz, popatrz, to ja to śpiewam odkąd zburzono Świątynię, a ten chce  mnie uczyć!"

 
 
 
 
 
"Na początku listopada pod Wawelem spadł śnieg (...) Zaraz potem na  mieście pojawiło się ogłoszenie niemieckiej administracji, w którym  zarządzono, iż wszyscy mężczyźni Żydzi, powyżej trzynastego roku życia,  muszą się stawić wcześnie rano przed magistratem. Tam dostaną łopaty i  usuną śnieg z ulic oraz trotuarów (...) Podzielono nas na grupy. Nasza  trafiła na Aleje Trzech Wieszczów. W tym czasie miasto otarło powieki ze  snu i powoli zaczynało się ożywiać. Ludzie wychodzili na ulice,  spieszyli do pracy, wstępowali do sklepów, a po drodze smakowali  niecodzienny widok - nieźle ubrani panowie w różnym wieku, z brzuchami i  łysinkami, gdzieniegdzie Żydzi z brodami i pejsami, maszerują przez  ulice szacownego grodu pod okiem i przewodnictwem magistrackiego ciecia.
Dotarliśmy  na miejsce przeznaczenia. Zaczęliśmy zgarniać śnieg, rąbać lód,  łagodzić skutki zimy. Wszystko przebiegało w spokojnym, wyciszonym  rytmie. Dzień przesycony słońcem, mroźny, zdawał się sprzyjać naszemu  zajęciu. Nagle zaczęły się wokół nas gromadzić grupki ludzi, zwykłych  gapiów. Początkowo przyglądali się z uznaniem naszej robocie, kiwali  głowami, ale z czasem zaczęły się budzić w nich demony. Stawali się  agresywni. Zaczepiali nas coraz bezczelniej. Rej wodziła gawiedź z  przedmieść, typowe krakowskie andrusy i bajoki. Dla nich rzucanie  śnieżkami w pracujących Żydów było znakomitą zabawą. Rzucając, nie  szczędzili nam docinków w rodzaju: "No, wreszcie się wzięły Żydy za  robotę", "Jak to trzyma łopatę, jak Żydówkę za cycki", "Tylko handlować i  oszukiwać umiecie, więc najwyższy czas wziąć się za porządną robotę"...
Docinki  stawały się coraz ostrzejsze i obraźliwsze. Poleciały zamiast śnieżek -  kawałki lodu i kamienie. Magistracki cieć stał z boku i milczał - jakby  cała awantura była wpisana w scenariusz wydarzeń. Mimo zimna zaczęło  być gorąco. Nagle z bramy kamienicy - przy Alejach mieszkali wówczas  profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego i intelektualna śmietanka  miasta, a dzielnica należała do eleganckich i dystyngowanych - wyszedł  starszy pan. Ubrany był w ciepłą bonżurkę z białą chusteczką w górnej  kieszeni, w wełniane spodnie, a jego włosy były już przyprószone siwizną  i świeżym śniegiem. W rękach trzymał tacę, na której stała wódka w  kieliszkach i zakąski.
- Panowie pozwolą - powiedział do nas  ciepłym, serdecznym głosem. - Niech się panowie nie przejmują. Wojna  wnet się skończy i każdy wróci na swoje miejsce. To tylko tymczasowość  chwili. Proszę się częstować. Wokół zapadła idealna cisza. Nawet śnieg  przestał padać. A kawałki lodu i kamienie - latać w powietrzu. Powoli, w  milczeniu, zebrana gawiedź zaczęła się rozchodzić. Jakby w  zawstydzeniu. Wczesny zimowy wieczór zapalił latarnie, a śnieg znów  zaczął padać. Pobielił Kraków, ulice, Planty, dachy kamienic. Wokół nas  zrobiło się bardzo, bardzo cicho. W tej ciszy słychać było szmer  wirujących na delikatnym wietrze płatków śniegu.
Nie wiem, kim  był ten starszy, dystyngowany pan. Może jako prorok przewidujący rychłą i  optymistyczną przyszłość nie był olbrzymem. Ale jako człowiek..." /fragment  książki Marcela Goldmana "Iskierki życia"/

 
 
 
 
 
Tak, to będzie właściwie dopisek. Do posta "Dlaczego" z początków mojego  blogowania. W niedzielę ostatnie zajęcia na podyplomowych judaistycznych  studiach, stąd może ów refleksyjno-wspomnieniowy nastrój, a także  skłonność do podsumowań? Bloguję równo rok, w rozumieniu akademickim -  od października do czerwca. Okres ten maluje się w mej świadomości jak  piękny pejzaż - nie boję się nawet użyć słowa landszaft. Nie żebym tak  oceniała to, co się w tym czasie wydarzyło i co sama robiłam. Nie mam na  myśli kiczu, raczej słodycz. Słodycz chwil spędzonych na wykładach i  pracy nad Bobe Majse. Pogłębianie wiedzy, pisanie postów, asystowanie  Piotrowi w robieniu zdjęć, zwykłe-niezwykłe (bo z radosną myślą w tyle  głowy, że podzielę się tym niebawem z innymi) uczestniczenie w  wydarzeniach wpisujących się w moje hobby, a także praca nad pewnymi  "dodatkowymi materiałami", które niebawem pokażę :) - to wszystko  wypełniło ten rok radością, sprawiło, że odżyłam.
Cóż z tego, że  siedząc w szkolnej ławie mniej niż zwykle podróżowałam? Co to szkodzi,  że pisząc posty do białego rana, nieprzytomnym okiem witałam nadchodzący  dzień i ratowałam się jedną więcej, niż zwykle, filiżanką kawy? Ten rok  zmienił wiele, na pewno jednak nie przyniósł odpowiedzi na pytanie  "dlaczego judaizm?" I dobrze. Nie zawsze lubię wiedzieć.
Lista  pomysłów na posty coraz dłuższa i dłuższa, a ja - radosna i energiczna -  już ustawiam się w bloku startowym. Jeszcze tylko zaliczę sesję,  jeszcze tylko obronię pracę dyplomową i... będę robić to samo :)  Wędrować, poznawać, uczestniczyć, pisać. W kolejną podróż zabierzemy -  jak zawsze - aparat fotograficzny i przewodnik "Śladami Żydów polskich"  Adama Dylewskiego. Gdy kolejny opiekun kirkutu odkryje naszą obecność po  drugiej stronie zamkniętej bramy - owe niezbite dowody naszego  zaangażowania, a nie wandalizmu teraz będzie można poprzeć jeszcze  jednym - wzmianką o Bobe Majse.

 
 
 
 
 
Moja tygodniowa nieobecność na blogu to nie efekt lenistwa, wręcz  odwrotnie - pracowitości. Machałam piórem, a jakże - tyle, że w celach  uczelniano-zaliczeniowych. Dobiegają końca :( moje podyplomowe  judaistyczne studia, o których już trochę było na Bobe Majse. Robi się  gorąco (szkoda, że tylko w przenośni), dlatego z góry przepraszam, jeśli  do końca czerwca rzadziej się będę odzywać.
Wczoraj skończyłam  pisać esej na zaliczenie kursu "Historia państwa Izrael". Prowadząca  zaproponowała kilka tematów, można też było zgłosić własny. Skorzystałam  z tej drugiej opcji. "W kręgu symboli. Duchowe wartości Izraela." -  oto, co wymyśliłam. W roli głównej wystąpiły: flaga (a więc i tałes, i  Gwiazda Dawida), godło (a więc menora), hymn, język hebrajski, Ściana  Płaczu, Grób Dawida, Masada. Niektóre motywy przeniknęły z bloga do  eseju, mam nadzieję, że niebawem nastąpi odwrotny transfer :)
Nie  samą pracą żyje człowiek, choć w przypadku moich studiów granica  pomiędzy obowiązkiem, a przyjemnością zaciera się. Rękę wystarczy  oderwać od klawiatury - już odpoczywa, głowa jest bardziej wymagająca -  trzeba ją przewietrzyć. O to najłatwiej na spacerze, a jak spacer, to  oczywiście po Kazimierzu! I tak trafiliśmy na pewną ulicę, nazwy nie  wspomnę. Na piersi Piotra dyndał aparat fotograficzny. Rozmawiając, a  może tylko gapiąc się pod nogi, nie zwróciliśmy uwagi na młodą kobietę z  sześcioletnią (na oko) dziewczynką. Na szczęście ona zwróciła uwagę na  nas, proponując wspólną wizytę na niesamowitej klatce schodowej mijanej  właśnie kamienicy. Sama bała się tam zajrzeć. Dlaczego? To, jak sądzę,  wyjaśnią zdjęcia, wraz z opisem małej przygody, którą dane nam było  przeżyć.
Weszliśmy w bramę jak do wehikułu czasu. Potem były  schody - drewniane, rozlatujące się i skrzypiące. Na półpiętrze  przedwojenna posadzka. Nieco wyżej tylko dwa mieszkania. Stare drzwi,  wizjer i... cudowny ślad po mezuzie. "Tu przed wojną mieszkał żydowski  lekarz" - usłyszeliśmy. Towarzysząca nam kobieta przyjechała na jeden  dzień z Warszawy, by pokazać małej to i owo. Robiła dużo zdjęć. Znała  miasto. Już miałam zapytać, skąd tak dobrze, gdy... drzwi drugiego  mieszkania (już nie tak piękne, choć także ze śladem mezuzy na framudze,  tyle że zamalowanym białą farbą) otworzyły się z hukiem i wychynęła z  nich postać bodaj kobieca. Jej złe spojrzenie zlustrowało  nieoczekiwanych "gości", potem spoczęło na aparacie Piotrka i... zaczęło  się. Groźby poszczucia psami i wezwania policji :) były bodaj jedynymi,  które wypada przytoczyć. Z głębi mieszkania wylał się potok  bluźnierstw. Czyżby autorstwa pana męża, któremu nieoczekiwanie  przerwano leczenie kaca? Gdy na klatkę wypadł młodzian (czyżby synek?),  wyglądający na takiego, co to niedawno wrócił - raczej nie ze szkoły,  najzwyczajniej w świecie wzięliśmy nogi za pas.
Przygoda  zakończyła się szczęśliwie, nikomu nic się nie stało, sprzęt ocalał, a  zdjęcia... Zobaczcie sami.




